W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Recenzje

Jeśli poeta czy pisarz napisze wulgarny, dosadny, mówiący „jak jest” tekst literacki, to chwali się go za siłę przekazu, nowoczesność formy, odwagę dzielenia się swoimi trudnymi doświadczeniami i bolesnymi przemyśleniami życiowymi. Jeśli poetka czy pisarka w swojej książce użyje twardego, potocznego, zgrzytającego języka, aby zbuntować się przeciwko opresyjnej rzeczywistości, to traktuje się ją jak histeryczkę, rozkrzyczaną feministkę, osobę niepoważną, nieelegancką i śmieszną. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale generalnie rzecz ujmując trudno wyjść mężczyznom zajmującym się literaturą ze swojej strefy komfortu, irytuje ich kobiecy krzyk skierowany w stronę męskich odbiorców. Dlatego recepcja Danke Dominiki Dymińskiej jest binarna – albo jednoznacznie aprobatywna, chwaląca za literacką artykulację społecznych absurdów (głosy żeńskie, z wyjątkami), albo całkowicie odrzucająca, zarzucająca drugiej książce młodej warszawskiej pisarki grafomanię i ekshibicjonizm (głosy męskie, z wyjątkami). Brak opinii wypośrodkowanych, ponieważ ocenia się Danke poprzez zawarte w niej poglądy i utożsamia podmiot liryczny (?) z autorką.

Pięknie napisana i wydana, poruszająca. Trudna i ważna zarazem. Mam wrażenie, że przymiotniki mogłabym jeszcze mnożyć, ale nie zastąpi to najważniejszego – by czytelnik osobiście spotkał się z tą książką. Czyta się ją jak list do bliskiej osoby, przy czym motyw główny jest w pewien sposób wspólny nam wszystkim. Każdy miał lub wciąż ma ojca, tak jak każdy wyszedł z jakiejś rodziny. W swój osobisty świat i tę właśnie relację książką Fałszerze pieprzu wprowadza odbiorcę Monika Sznajderman. Podtytuł „historia rodzinna” może sugerować, że jest to genealogiczny traktat złożony z suchych faktów. Nic bardziej mylnego. Przywołane postacie nie zaistniały w tej opowieści tylko jako imiona i nazwiska opatrzone datami. Każda z nich ma swoją aparycję, temperament, drogę zmagań i wybory, jakie stawia przed nią życie, lub właśnie – w pewnym momencie – ich brak. Linia matki i linia ojca oraz wszystko, co zawiera się w ich przeszłości, są jak dwie rzeki, które nie wypływają z tego samego źródła i przez całą opowieść się nie spotykają. Kolejne pokolenia tych rodów żyją ze sobą – w tym samym kraju, okolicznościach politycznych, społecznych, ale obok siebie. Czasem to „sąsiedztwo” odczuwalne jest w mniej dotkliwy sposób, innym razem nie da się nie zauważyć przepaści, jaka ich dzieli. Dwie różne historie, o których niewiele byłoby wiadomo, gdyby nie decyzja łączącej je w sobie autorki, by przodkom na chwilę przywrócić życie, opowiedzieć o nich, a potem – jak to sama ujęła – odprowadzić do grobu.

Jerzy Plutowicz jest twórcą specyficznym. Trudno właściwie powiedzieć, jakie zajmuje miejsce w literaturze współczesnej. Sytuuje się go raczej na obszarach peryferyjnych. Nawiązując do jego ubiegłorocznej książki – Kręgu – można pokusić się o stwierdzenie, że jeśli poezję najnowszą zamkniemy w płaszczyźnie koła, wówczas twórczość Plutowicza będzie punktem na okręgu: zawierając się w kole, będzie jednocześnie wytyczała jego granice.

Wobec antologii poetyckich zawsze czuje się trochę bezradna. Niby rozumiem to, że są one przydatne, ponieważ pozwalają przyjrzeć się poezji z jakiegoś dłuższego lub krótszego okresu w sposób całościowy, prezentują najsilniejsze i najciekawsze (zdaniem redaktorów tych publikacji) głosy poetyckie, które w jakiś sposób dialogują ze sobą – warsztatowo, tematycznie czy światopoglądowo. Niby wiem, że warto współczesnym czytelnikom książek i czytelnikom in spe z uporem przypominać o obecności poezji w literaturze, podpowiadać nazwiska, pokazywać, że naprawdę mają z czego wybierać oraz uzmysławiać im, że wiersze dawnych czy najnowszych poetów i poetek są dla nich i o nich – nawet jeśli tłumaczą oni swoją niechęć rzekomą barierą komunikacyjną. Pomimo świadomości korzyści edukacyjnych i promocyjnych z publikowania antologii poetyckich mam jednak wiele wątpliwości za każdym razem, gdy dowiaduję się o kolejnej książce tego typu, choć nie ma ich przecież przesadnie wiele i każda wnosi coś nowego w postrzeganie poezji. Tak było też w przypadku Warkoczami. Antologii nowej poezji – publikacji wydanej w 2016 roku przez Staromiejski Dom Kultury w Warszawie.

Dwadzieścia osiem. Dokładnie tyle wierszy mieści się w Pogodnej bieli dobrego samopoczucia. Propozycja na luty roku zwykłego, nieprzestępnego, po jednym tekście na każdy dzień. Poetycka wersja kalendarza adwentowego – jeden biały chłodny utwór na codzienne rozpoczęcie białego chłodnego poranka, w oczekiwaniu na pogodną biel płatków śliwy (lub innych drzew kwitnących na biało). A ja za tę biel zabrałam się w pełnym rozkwicie wiosny i nie wiem, czy jest to na nią najlepsza pora.