Sam środek wakacji upłynie nam pod znakiem stonowanej, mało krzykliwej, zasłuchanej w odgłosy świata poezji Anny Baśnik. To autorka nie-debiutantka, zaistniała zarówno w tzw. obiegu papierowym, jak i w kręgu konkursów oraz innych imprez poetyckich.
Poezja Anny jest wyraźnie kobieca, miękka, pełna drobnych, tkliwych obserwacji – coś w sam raz na wakacje, urlop, chwilę wytchnienia.
Zapraszam do lektury. Warto.
Paweł Podlipniak
Anna Baśnik (ur. 20.07.1968 r.), absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warcie. Pracuje w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sieradzu jako bibliotekarz i administrator Systemu Bibliotecznego. Jej wiersze publikowane były w antologiach Strofy nad łęgami (Sieradz 1998), Poezja bibliotekarzy (Łódź 2005), Gdy myślę Sieradz (Sieradz 2008), Poezja to najkrótsza droga do duszy człowieka (Turek 2010), Przystań dzieciom (Turek 2010), Szetejnie znów dojrzewają sadami (Bełchatów 2011), Słowiańska woda pamięci (Kruszwica 2012), Zapisywanie życia (Kruszwica 2013).
Laureatka Ogólnopolskich Konkursów Poetyckich w Koszalinie, Turku, Bełchatowie. Uczestniczka Ogólnopolskich Literackich Spotkań Pokoleń w Kruszwicy-Kobylnikach. Jurorka w wielu konkursach poetyckich. Autorka tomików poetyckich : Zatrzymane w kadrze (Sieradz 2007), Smak życia (Sieradz 2009), Slajdy (Kalisz 2014)
Zdjęcia z szuflady
w szufladzie zdjęcia zaszłe sepią. dolina issy.
dni jak plastry miodu. kawał kosy haczący horyzont.
dźwięczący w przesuszonym zbożu. mój pierścionek ze słomy.
mogę go nanizać na odpustowy sznurek z kogucikiem.
jest uśpiona prawda o walecznych antenatach. kolory mundurów
wyblakły a nadal są jak chorał. zaśpiew gospodyń
w chustach pod brodą. nieruchome posągi. opowiadają
to stare podanie o wandzie co niemca nie chciała.
ich polska od miedzy do miedzy. najdalej były na jarmarku
w miasteczku. karuzelę widziały i kilku wojskowych.
z ust do ust przekazywały sobie prorokowanie sybilli.
będzie diabeł jeździł i ludzi w piecu palił. włosy stawały na głowie.
nikt nie pomyślał nawet o dachau i wyższości rasowej.
adolfa kojarzyły z tym pacykarzem z ustkowa. kilku starozakonnych sprzedawało im garnki i perkale. to było naturalne. talmudyczne nakazy.
światła szabasowe wplecione w porządek dni.
zastanawiam się skąd tyle zaufania
gdy wokół gęstniał las.
Śni mi się
śni mi się jim morrison. oczy jak głębiny
jeziora titicaca. otwarte drzwi.
mówi zapal sobie. wtedy jest najbardziej
zajebisty seks. możliwe że w tej sytuacji
obudzę się na drugi dzień w samolocie.
ze świadomością że film zbyt szybko się skończył.
a w moim brzuchu kłębią się roje czerwi.
ktoś przez cały czas woła moje imię.
palindromowe brzmienie rozrywa bębenki.
a przecież wystarczyło to odpowiednio
wcześnie rozrysować. oko łatwo ulega iluzji.
zwłaszcza że ból zniesiono. jestem ponad prawem.
budzimy się. budzimy. uparcie mówi postać
w prześwicie okna. wygląda na to że wróciłam.
Rytuały przejścia I
najpierw stwierdzasz ze zdumieniem cykliczną
metamorfozę. potem wizualizujesz kwitnącą jabłoń.
początek jest zawsze obiecujący. wtedy zawiązują się
owoce. i nagle nie masz już odwrotu.
do końca nic nie wiadomo. same przypuszczenia.
biologia daje alibi. miałaś więcej szczęścia
niż inne. nie byłaś sama gdy nadszedł czas
przejścia stamtąd tu i na odwrót. ale bądź czujna.
granica jest płynna.
trzeba rozwiązać wszelkie supły. zagrzać sagany
gorącej wody. przygotować tetrę. krzycz. to pomaga.
oddychaj rytmicznie.
zaraz zacznie się odcinanie pępowiny.
usłyszysz zanim zobaczysz.
Rytuały przejścia II
nikt ci nie podpowie dlaczego się boisz.
ten lęk jest w twojej podświadomości.
nikt cię nie przygotował. spóźniłeś się.
i cały ten sztafaż momentu przejścia
gdy wszyscy nieuchronnie będziemy rozdzieleni
stanie się osobistą tragifarsą. suchą relacją
podawaną z ust do ust. może zainwestuj
we współczujące więzy krwi.
ktoś będzie trzymał cię za rękę
ktoś zapłacze. pomyśl o zakładzie pascala.
w tej sytuacji
pozostaje uwierzyć na słowo.
On nie mógł być po prostu zwyczajnym cieślą.
to byłoby zbyt proste.
Góra
TO oznacza natkniecie się na kamienny mur
i zrozumienie, że ten mur nie ustąpi
żadnym naszym błaganiom.
Czesław Miłosz To
na widok góry nie zlękłam się. w pierwszej chwili
nie od razu dotarło. było wielkie zdziwienie.
przyszła jak złodziej. nie pytała czy mam chwilę.
śmiertelnie poważna. naznaczyła mój policzek kościaną łzą.
implantując z ciepła w metaliczność szpitalnej rutyny.
i wtedy zgięła w pół.
inny smak powietrza. inny kolor słońca.
nie pomagała mantra. wszystko będzie dobrze. musi być.
zawierzyłam białym bogom i nadziejom uśpionym
w sterylności ampułek. ale zaciskałam powieki.
dlaczego ja. to tylko sen. zaraz się obudzę.
nie poddam się. nie teraz. jeszcze szkoda iść.
jutro wodzi mnie na pokuszenie.
zazdrościłam zanurzonym w bezpieczną codzienność.
nie poznali chirurgicznej precyzji.
nie widzieli dębów powalonych na wznak.
i źrenic rozszerzonych przeczuciem
u kresu każdej nocy.
Kurz pisze kroniki: po godzinach
golił się zawsze rano. wieloletnia rutyna.
poranna kawa i znów można zostać kolumbem.
dni nie były niestety fabułą kina akcji. wciąż myślał
że ma czas. a on leciał jak doniczka z okna.
ciągle miał w zanadrzu perspektywę rejsu. żagle
ożywały przy każdym wietrze.
do roboty przychodził najpierwszy ze wszystkich.
najedzony nie strawionymi marzeniami.
i mówili że taki miły i spokojny. nie wiedzieli
że brakuje mu snu i nie koniecznie swoje bierze za swoje.
po godzinach lubił siadać na słoneczku
na niskim zydelku pod drzwiami. zamykał oczy.
przed sobą miał furtkę z kulawym zawiasem.
i wysokie ślazy matki czerwone i białe jak muszkatle
w oknach. których zazdrościły jej sąsiadki.
nie musiał nawet unosić powiek. szczęśliwy był.
widział drogę na parcelę i ciemną ścianę boru.
Czas nowiu
kolejne tabletki stają się coraz częściej
zamiennikiem diety. szpital drugim domem.
słabnę z każdym dniem. zasłaniam się przesileniem
zimowym. przepracowaniem.
włączam głośno telewizor. lubię jak ktoś mówi.
lecz to nie wystarczy by zapełnić ciepłem
kuchenną przestrzeń. zza firany śledzę
życie innych marionetek.
alkohol zmniejsza dystans.
dodaje lekkości. niektórym inteligencji.
didaskalia sugerują cowieczorną powtarzalność.
aby dostrzec świetlistość trzeba stanąć na palcach
i wstrzymać oddech. nie wierzę. to się nie uda.
po kryjomu biorę lekcje mimikry.
Babcia Rozalia
pamiętam jej niebieskie oczy. włosy jak piórka.
miała już swoje lata. patrzyła prosto w twarz. zawsze.
była odważna. w młodości jeździła na saksy. aż pod poznań.
wtedy to było za granicą. inny świat.
porządna gospodyni. matka sześciorga dzieci. rano trzepała
poduchy i śpiewała godzinki. tata robił znak krzyża.
potem klękał w głównej nawie naszego mieszkania.
a babci w rękach paliła się robota.
przesądna niby nie była. ale jak dziecko płakało kazała nieść
do starej werunki aby namierzyła. jak nie pomagało
- wosk przelewała za główką i jaki kształt wyszedł
to mówiła - dziecko się kunia strachnyło albo musowo ktoś łopszyroczył.
wiązała czerwoną kokardkę przy czapeczce. albo wokół rączki
jak bransoletkę. a jak kto był chory włos splątywała z zielskiem.
potem mruczała po swojemu i spalała powoli.
żeby ślepicha przystępu nie miała.
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.