W najnowszym numerze...

×

Ostrzeżenie

JFile::read: Nie można otworzyć pliku: http://spacery.salonliteracki.pl/wydarzenia/feed/.
×

Wiadomość

Failed loading XML...

Recenzje

Zdawać się dziś może, iż wszystkie idee przekroczyły swoje stadium krytyczne. Przyjmuje się zazwyczaj, że ogólny egzamin abstrakcyjnych pojęć człowieka wyczerpał je stopniowo, że ludzka wiedza przeniknęła wszędzie i że powszechnemu temu zjawisku nie umknęło nic, co nadawałoby się do dalszej weryfikacji. Widzimy też upór, z jakim krytycy, podejmując najmniejsze bodaj z zagadnień, obstają przy wykładaniu i odpieraniu wszystkiego, co powiedzieli na ten temat poprzednicy. Codziennie dojść można wprawdzie do wniosku, że ci, którzy uczynili z myśli swoją domenę, przelotnie zdali sobie sprawę z niewystarczalności sposobów dialektycznych, z ich nieskuteczności w poszukiwaniu jakiegokolwiek pewnika. Lecz przeświadczenie takie skłaniało ich jedynie do sporu o sposoby dialektyczne, nie zaś o samą dialektykę i jej przedmiot – prawdę. Albo też, kiedy się nią jakimś cudem zajmowali, potrafili rozpatrywać ją jako cel, ale nie dla niej samej.

„Chciałabym napisać słowo”, ale jakże to trudne. Słowo nie wystarczy. Zbyt dużo słów to też niedobrze. Tom Teresy Radziewicz pełno światła rozpoczyna się od refleksji o słowach i refleksją o słowach kończy. Słowa się tu waży, używa z rozwagą, wyszukuje odpowiednie. Przede wszystkim mówienie jest ważne, ponieważ to z niego buduje się światy, bytowania i wiersze. Czymże jest życie człowieka? Słowami, ludźmi, którzy te słowa wypowiadają i sytuacjami, jakie słowa i ludzie powodują. Ponieważ w słowach wszystko ma swój początek. I koniec również końcem nie będzie, jeśli go nie nazwiemy.

Jeśli ktoś nie domyśla się po samym tytule, kogo/czego dotyczyć będzie niniejsza recenzja, spieszę z wyjaśnieniem: otóż podejmuję się nowej roli, nowego wyzwania i od dziś zajmę się krytyką kulinarną. Na pierwszy ogień (ha!) idzie (czy też raczej biegnie) prosiak z nożem w plecach, któremu towarzyszą liczne okrzyki, śmiechy, trochę łez. Marcin Tomczak prowadzi go na postronku, z rany wydobywa się aureola złocistych promieni, a zgromadzona gawiedź woła weno wej! Tytuł recenzji jest fragmentem dedykacji, którą laureat nagrody specjalnej XXI edycji konkursu Bierezina umieścił dla mnie w swojej książce. Pragnę jednak podkreślić, że powstanie niniejszego tekstu nie było okupione cierpieniem żadnego zwierzęcia. Co nie znaczy, że tomczakowa wieś nie zna cierpienia. Zna. I to bardzo dobrze.

Nadeszła jesień, a wraz z nią niewielkie (ale zawsze jednak!) spowolnienie trybu życia. Taki czas skłania do refleksji, zadumy, ale też do nadrobienia przynajmniej części zaległości czytelniczych. W takich okolicznościach trafiła do mnie książka 44739 Wspomnienie o Marii Zarębińskiej – aktorce. Książka o tyle niezwykła, że będąca dziełem aż trzech autorek: Marii Broniewskiej-Pijanowskiej, Anety Kolańczyk oraz Marii Zarębińskiej-Broniewskiej.

Przede wszystkim: to się dobrze czyta. Ta fraza brzmi głupio w kontekście książki z wierszami, ale też nie chodzi o takie dobrzesięczytanie jak w wypadku książki do pociągu, chodzi raczej o przyjemność kontaktu z rzeczą, która jest dobrze zrobiona. Lekka, oszczędna fraza (radzę zwrócić uwagę na to, jak Dawid Mateusz operuje słowem w dwóch wierszach poświęconych Pułce) i wrażenie, że wszystko w tym tomie jest przemyślane, nic nie jest przypadkowe to jest nie tylko atut książki. To może być też dobry argument na rzecz zalet późnego debiutu (i tak oto dożyliśmy czasów, w których pierwsza książka trzydzieści lat po urodzeniu jest późnym debiutem, tak nawiasem mówiąc).