Drugim marcowym autorem jest Marcin Jurzysta, który w porównaniu z Pauliną Pidzik jest poetyckim „starszakiem”, z tomikiem na koncie, z członkostwem w SPP i licznymi nagrodami w konkursach.
Poezja Jurzysty to bardziej poezja dyskursu, ona gada sobie ze światem, a nawet z moimi ulubionymi serialami telewizyjnymi. „The Walking Dead”, „Breaking Bad” czy „Hannibal” to zaledwie wierzchołek fali skojarzeniowej. A przecież przy tym całym popkulturowym sztafażu, makijażu pobrzmiewa w tym dobry, czysty, humanistyczny ton.
Dla siebie zabieram ten jakże piękny i trafny fragment: „jest takie światło które pojawia się tylko we śnie/gdy ziemia kręci się w dobrą stronę”.
Zachęcam do lektury!
Paweł Podlipniak
Marcin Jurzysta, ur. w 1983 roku w Elblągu. Poeta, literaturoznawca, krytyk literacki. Publikował w wielu ogólnopolskich czasopismach literackich, tłumaczony m.in. na niemiecki, czeski, turecki, litewski i angielski. Laureat m.in. Konkursu im. Haliny Poświatowskiej w Częstochowie, Rafała Wojaczka w Mikołowie, Konkursu im. Zbigniewa Herberta w Toruniu oraz Międzynarodowego Konkursu OFF Magazine w Londynie. Wydał tomik ciuciubabka (Biblioteka Arterii, Łódź 2011), nominowany do nagrody debiutanckiej książki roku w konkursie Złoty Środek Poezji w Kutnie oraz tom Abrakadabra (Biblioteka Arterii, Łódź 2014). Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Toruniu.
Szepty. Promienie
Dla B. M.
nie przeprasza się jeśli ma się pod dostatkiem
papieru którego źdźbła gładko rozcinały palce
gdy się je wyciągało po cudze ukryte
w wypalonym pniu w środku spał jeszcze
młody bóg pod jego językiem drzemał świat
owocowa pudrowa pastylka pamiętaj o tobie też śpiewał
gdy strząsał z dłoni dzień o smaku sztucznego miodu
magnetofonowe całuny w które zawijaliśmy głos jak ścierwo
jest takie światło które pojawia się tylko we śnie
gdy ziemia kręci się w dobrą stronę gdy odwraca bieg rzeczy błahych
i milczenie staje się głosem który płynie pod prąd
jak kauczuk odbijało się to i owo od przepaści
były niezmierzone jak doliny w naszych kieszeniach
o korzeniach wiedzieliśmy że są w ziemi i w snach
przychodzili zmarli z denaturatem i bańkami
które stawiali nam na plecach by wyciągnąć
grzechy choroby i inne plotki o żywych
noce są otwarte i mają wielkie oczy wielkie lustra wielki sen
gdzieś pod gwiazdą której nikt nie zauważył jak leciała głową w dół
nie było tego wiele bo wszystko ciążyło ku pleśni
lśniły strzępki jak błędne ogniki szeleściła tafta
bagna i bale jedna i ta sama pokuta dla okrutnych
dotarłem do istnej plamki na końcu świata do zranienia
każda ziemia posiada swą ukrytą plamę wrażliwe miejsce schowane
w zanadrzu by wciągnąć w sam środek wirującej szurającej ziemi
znów ten stukot chłopcze znów to ujadanie
nie przeprasza się jeśli ma się pod dostatkiem
papieru który co prawda przegrywa z nożycami lecz pokonuje
kamień jaki od dawna rodzimy z grymasem na języku
Wiersz dla Ricka Grimes’a
czy czujesz jak gorączka gada poruszając cudzymi ustami
szmatami które powiewają na ogniu płosząc płomienie jak leśne zwierzęta
zwierzenia uderzają z siłą kotwicy cumują w gardłach zimują w nas
miasta nie żyją ale chodzą przechodzą od ciała do ciała
całują jak judasz prosto w usta ustaw się w szeregu ocalałych
wyceluj broń przeciw ścierwu co łamie język jak zapałkę
zaprawdę lori nigdy nie istniała jej biodra i grzech to ciężki sen
serce wstrząsane gwałtowną febrą nie otwieraj go
wiesz co jest w środku
Wiersz dla Lucii Zárate
ten sam osobliwy cyrk rozkręca sen
dziwoląg myli nas z samym sobą
przepaść między san carlo a truckee
jak między wolną falą i paradoksem
drgających gałek ocznych i księżyców
połykanych garściami na pohybel śladom
gdy cyrkowcy szukają namiotów i piasku
zawadzają o linie wysokiego skupienia
zaciskają się sny na orzechach i nożach
drylują się serca języki bluźnierstwa
niech nasza mowa będzie ble-ble ble-ble
a co nadto z zepsucia jest pleśni i strachu
pięćdziesiąt jeden centymetrów wystarczy
żeby nie zmieścić się w papce neurytów
spaść ze stromej synapsy prosto w malignę
przeciąć opuszek palca nocą jak obcym papierem
przez sen jedzie pociąg jak przez sierra nevada
grzęźnie w śniegu wije się jak postrzelony pies
stygniesz i uśmiechasz się zawsze tak bardzo
chciałaś zobaczyć i powąchać arbuzowy śnieg
Wiersz dla Willa Grahama
You're chewing with an open mouth, raw meat,
your blood drool attracts the flies
uwierz mi motylku to wszystko jest moim wzorem
papilarne przedpokoje poduszki pełne papierzysk
igrzysk nie będzie jestem zbyt syty sunąc sen za snem
na taśmie produkcyjnej w nieznane usta i umywalki
noc trzeba najpierw umyć pod bieżącym światłem
zanim ugryzie się pierwszy raz smak już spływa strużką
nie wymieniłem uszczelek więc teraz kapie kap kap kap
kapoki i kapłani są tu zbędni nie ma powodzi i powołań
z dziewięciu błogosławieństw zawsze wybieram ciszę
bo w niej najlepiej się kołysze szyfry zaciągnięte zasłony
dni o zgiętych karkach pochylone z kuchennymi nożami
rezygnacja wymaga oczekiwań wszystkie iskry w końcu
wypalą się jak tłuszcz podskakujący w tańcu na patelni
przepraszam ale dziś nie będzie nic dla wegetarian
Wiersz dla Debry Morgan
I was not caught
Though many tried
I live among you
Well disguised
nie taką falę przepowiadały piaskownice i plastikowe klipsy
kipiał wosk w przeklętym rondlu i klucz rodził raz po raz folię
piękną ma pani suknię mleczną szczelnie zamkniętą przyszłość
pani usta jak rybi pysk rozpaczliwie całujący wnętrze torby
może to pokrzywy stokrotki fiołki i wierzba pochylona jak koroner
dajmy spokój ofelii to sprawa zamknięta a nas zajmują świeże sekcje
otwierał panią jednym zdaniem potem grzebał się w sobie w świecie
pełnym czarnych fantów piękne niczego z tego nie chcę zeznała pani
animowane miłostki nie zastąpią wędrówki po skórze niecierpliwych
paznokci szukających punktów zaczepienia strun grających blizny
mielizny są po to by czekać by ostrzyć świt o krawędź wanny
potem skrawek życia zabiera pasażerów na ocean na dno filiżanki
toną żelazka odkurzacze mopy zapasy detergentów i krzątaniny
na powierzchni dryfują tylko niezbędne odruchy cięcia ciosy szkiełka
szkatułka nigdy nie będzie syta w tym problem szanowna pani
można tylko przyglądać się sobie w seryjnym niebieskim księżycu
Wiersz dla Waltera White’a
we have to cook
czas przechodzi przez czas i przynosi swój muł
w pierwszej części podróży patrzyłem na całe życie
były tam rośliny ptaki skały i inne rzeczy
był tam piasek wzgórza i kręgi
pierwszą rzeczą jaką spotkałem była brzęcząca mucha
i niebo bez chmur było gorąco ziemia była sucha
ale powietrze było pełne dźwięków
jak trudno jest podnieść rękę obwieszoną snem jak bombkami
zbyt wiele gwiazd na gałęzi zbyt wiele głodnych piskląt
klątwy głodu zmęczonych płuc i wersów to połknięte historie
wypluj ość co dławi usypia sen jak stare psisko
blisko już jest słowo czy widziałeś czystszy kryształ
szał niech cię ogarnie szał dziki dźwięk każdej głoski
soczyste obrazy wpadające przez szeroką źrenicę jak potop
widzisz byłem na pustyni na koniu bez imienia
dobrze było być tam gdzie nie pada
na pustyni nie możesz zapamiętać swego imienia
bo tu nie ma nikogo kto nie sprawiłby ci bólu
ocean to pustynia z życiem toczącym się pod powierzchnią
perfekcyjnie zakamuflowaną pod miastami leży serce zrobione z ziemi
ceni się jeszcze sztukmistrzów co destylują świat i nocne skurcze
kruczę wokół zaklęć językiem oczyszczam surowe inwokacje
okazje szukają mnie jak listy gończe wskrzeszam jałowe smaki
taki błękit nie rodzi się bez bólu trzeba zdrapać go z siebie jak strup
patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
gińcie z rozpaczy więcej nic już nie zostało
gdzie stąpić gruz bezkształtny oczom się ukaże
i piaski bielejące w pustyni obszarze
Wiersz dla Harolda Smith’a
J'ai une âme solitaire
bomby na sen jak krople na blaszany dach
strach się rozminąć między storczykami
szklarnia to też zjawa ze swoim upałem
lont wypala się powoli co będzie dalej
napalm napalm napal w żyłach po gorączkę
za rączkę nie da się lunatykować ani spadać
krocz za mną krok za krokiem krocz w mrok
skocz między orchidee którym dałeś imiona
surowa jest dykcja pamiętników i kronik głodu
znowu będziemy odkrztuszać złogi czasu
ości ryb co nie pływają w żadnym stawie
śnimy tylko że wyciągamy je z innych ust
jak kneble w kuszących kolorach pośmiertnych
pomadkach nawilżających bujający się zgon
Cliffhanger
głowa jak wers rozbita o lustro i kant nocy
kto liczy krople i kropki kapiące na posadzkę
wyczuwasz już zasadzkę jak przypalony garnek
wciąż jednak patrzysz jak język przywiera do dna
wyśnij to wypij wykreśl z kalendarzy bezbronna
ile można czarować błąkać się od chaty do chaty
wędrować za innych poza marginesami dialektów
ubocznych efektów nie sposób uniknąć gorączki
obrączki nic nie pomogą kiedy płoną nam palce
mapa odbita na kalce cień monety barwne tatuaże
nie wskażę ci kierunku bo wszędzie jest wszystko
blisko są zawsze zimy z których wypełza robactwo
co z annie co z annie plenią się pytania jak spróchniałe zęby
ta guma którą pan tak lubi znowu będzie modna tymczasem
zaśnij już zaśnij bezbronna obudzisz się grzeszna i głodna
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.