W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

W tym numerze, zamiast tradycyjnych prezentacji autorskich, chcielibyśmy przedstawić Państwu wybór wierszy autorów związanych z Salonem Literackim i z tomików wydanych w Serii Wydawniczej Salonu Literackiego. Motywem, który łączy wybrane teksty jest podróż, bycie „w drodze”. Utwory to bardzo różne, zarówno formalnie – od haiku po fragmenty poematu, jak i nastrojowo. Mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś, co zabierze ze sobą w podroż.

Dorota Ryst

 


 

 

Marta Chociłowska

ptaki wędrowne
klucz do letniego domku
pod wycieraczką

 

Izabela Fietkiewicz-Paszek

Sablé po raz trzeci

Lipiec 2015. Samolot z Berlina, upał w Paryżu,
sen w TGV skutecznie odcięły powrót, ustaliły
nowy adres, pod który nie trafiają rachunki.

Jestem tylko na chwilę, nadam tymczasowe imiona
wszystkiemu, co brzmi obco, i sobie tutaj, i sobie tam;
rzekę nazwę jednak rzeką, sosnę sosną, gregoriańskie
śpiewy mnichów w Solesmes nazwę wzruszeniem.

Tydzień w miasteczku, któremu nie dały rady czołgi
ani turyści. Można szukać odbicia w starych kamieniach;
jedynie ulica żydowska została, jak wszędzie, tylko z nazwy.

Powinnam wrzucić do l’Erve centa, może butelkę
z wierszem, zapewnić sobie Aller-retour albo chociaż
zdziwienie wędkarza, który nie złoży obcych liter,
jednak wsunie je w Ouest France, przechowa na strychu.

Przed odjazdem notuję kilka nowych zachwytów:
akordeon Sary Do, dzikie zejście do rzeki
na tyłach domu, para kochanków na placu.

Zdjęcia od dawna nie mają negatywów:
nieczynny wiadukt za każdym razem odetnie się
od jasnego nieba. To, co jest, zawsze tak samo
zakłuje. Bez przekłamań, bez końca.

18.07.2015

 

Arkadiusz Frania

* * *

jeszcze tylko trzeba
przypomnieć sobie o
której odchodzi
pociąg

i nieważne pierwszy czy ostatni

liczy się że dokądkolwiek
albo lepiej
znikąd donikąd

bo właściwie nigdzie się nie wybieram
nigdzie nie chcę wyjechać

przecież rzeczy niespakowane
spodnie osobno koszula osobno
walizki niezapięte
lodówka nierozmrożona
woda mineralna na podróż niekupiona

myśli porozrzucane
oczy rozbiegane
pokój zaczyna tracić orientację
firanki odstąpiły od okna
i zasłaniają futrynę
grzebień rozważa nie własne uzębienie
ale barwę snu żyrafy z obrazu dalego

„zmieniający się za szybą widok
jest przeciwieństwem ruchu”

pamiętam to zdanie
ktoś je wydobył z wnętrza puchnącej ziemi
jak cienką nitkę wody
dla spragnionego narodu

albo może sam je wymyśliłem
na wszelki wypadek ująłem w cudzysłów

jeszcze tylko trzeba
przypomnieć sobie o
której odchodzi
pociąg
żeby udało się na niego
nie zdążyć
na ostatnią chwilę
spóźnić się

 

Dominika Kaszuba

billboard nr 1 w drodze do Katowic:

czy rozpoznajesz znaki, które daje ci bóg? nie wiem, ale
na autostradzie kilometr dalej jezus wyciąga ręce
w stronę mcdonald’a, w geście błogosławieństwa
lub wzruszenia ramion.

 

Marcin Kleinszmidt

Terkot

Pociąg sprzyja transgranicznym eskapadom z owego
do wszędobylskiego – tak to to tak w toku toczy
stocznię przez stocznię albo stocznię na tory
przez dworzec – strzemiennego wpieriod.
Nie zawsze budzimy się u celu, więc

może wieża ciśnień? Wstrzymany ogląd
krwistej czerwieni siedliska siedziska i cieni rzucanych
przez przydrożne drzewa, a peron jak to peron
z godnym podziwu brakiem konsekwencji puchnie
i karleje, dostosowując złe zamiary do długości
notek na zapobieganie.

Zapominamy o napotykanych nierównościach, kłaczkach,
skrzepach i opróżnionych wkładach, bo jest nas dwóch
i one dwie
, i pociąg zapełniony od myślnika
do kropki, pomyślany, przemyślany i przespany
przy oknie wychodzącym na gorszą stronę miasta,
nie poznamy się.

Sprzyja pociąg posiadaniu skrytek,
w których przechowuję bazę kontaktów
potrzebnych na czarny czwartek,
ale cię nie wpuszczę, bo tak to właśnie działa,
że nie działa, a nawet jak nawala to właśnie
wtedy zaczyna działać – dzielimy i nie zespalamy,

bo w tym widzimy wzór odmalowania rzeczywistości
na brudnej ścianie, w brudnym pokoju, na białą flagę,
siwy dym. A jeśli zostanie coś jeszcze prócz dymu,
to tylko po to, żeby oskrobać to z sadzy, którą
posmarujemy blizny, bo tak się nam wydaje naturalnie.

Pociąg sprzyja naturalnym podglądaczom
wynotowującym każde drgnienie powieki
otrzepującej się z cienia, zdumienia wywołanego tym,
co lubią najbardziej, a co jawi się jako obca i zatęchła,
szorstka i rozdrobniona ciemna materia.

Waloryzacja literatury? Sans valeur,
ma fille!
Uwolnimy strofy, wsparci
na kamieniu przyjrzymy się, jak sforą niesfornie
przegonią się, stracą stabilność i potłuką
o bruk. Szczątki przekręcimy młynkiem,
doprawimy nimi nasze własne wyrazy.

 

Urszula Kopeć-Zaborniak

bezterminowy bilet

jestem w podróży. chciałabym tak powiedzieć.
gigantyczna transylwańska serpentyna jak pępowina oplata
myśli. przydusza. atakuje sen. z zakamarków
ciała wychodzą pragnienia. puszczają
latawce. kolorowe ogony nie boją się cięcia. wierzą

że nie wszystkie dni zostaną rozdeptane przez czas.
będę w podróży. boso staję na mapie.
stopy zapatrzone w przyszłość ale sygnalizacja
uszkodzona. pomiędzy okularami leżącymi na Fogaraszach
a zardzewiałym kompasem dostrzegam ruiny.

one zawsze odnajdą się w każdej sytuacji. siekają dni na małe
kamienie. jem je żeby móc spojrzeć
w lustro.

 

Marcin Królikowski

Od renesansu do Buchenwaldu
(w pracy będąc, ale zawsze ponad czasem)

Z Tomaszowa Lubelskiego pojechałem do Bełżca,
byłem nadal objęty ścisłą godziną pracy zwłaszcza,
że jako manager czas miałem nielimitowany.
Właśnie rozpoczął się renesans kariery, mogłem wszystko.

Gdy pracowałem na Śląsku, odwiedziłem Oświęcim-Brzezinkę.
W niedzielny poranek pojechałem zamiast do Warszawy
do miejsca bardzo mi nierodzinnego i choć cofało mnie – to byłem
całym sobą na zgliszczach baraków, chciałem widzieć-wiedzieć.

W Warszawie odwiedzałem wieczne gruzy getta, po Pawiaku
i Nalewkach, po dawnej Gęsiówce powłóczyłem wyobraźnią.
Umschlagplatz, wciąż zaciskam dłonie, by nic nie uronić, także
Dworzec Gdański, gdzie zginął mój wujek, maleńki powstaniec.

Do Stutthof wzdłuż mierzei, bez chrzęstu lodu i jęku uchodźców
dotarłem samochodem w pewne upalne lato, widziałem małą komorę
dla jeńców radzieckich skleconą naprędce, ponoć własnoręcznie,
sam czułem się jeńcem obowiązku i zakładnikiem ojcostwa.

Majdanek po kilku latach wytężonej pracy odwiedziłem z żoną,
ona siedziała na schodach krematorium i nadziwić się nie mogła
żywej zieleni traw, trupiej bladości ścian, zapachu smoły i potu
wtopionego w drewno baraków. Wiele par butów tam było.

Sobibór-Treblinka, alegorie piekła, które ukryło się w trawach.
Gross-Rosen i marsz śmierci w góry Sowie, turyści zadeptali
wszelkie ślady, wciąż palą ogniska tam, gdzie inni umierali z zimna.
Chełmno, tego nie wiem. Poznałem jednak rabina, który wskrzeszał
pamięć, trząsł się, jadł i śpiewał obok miejsca kaźni.

Płaszów, wielka niewiadoma pośród knajp Krakowa i ja, który
nadal pełnię funkcję kontrolera czasu pracy wylęknionych ludzi,
podległych mi w regionach, miastach i placówkach od-do.
I ja od-do staram się i muszę czas wypełniać sobą pracowicie,
ale nie potrafię służyć w pełni żadnemu z tych szaleństw.

 

Inesa Kruszka

Sztuka pakowania walizek

w pigułce, albo wersja rozszerzona,
za to w miniaturze pasta do zębów, szampon
i maść na stłuczenia.

walizka do Kielc, Krakowa, torba z kieszeniami, których nie umiem
zapamiętać na wyjazdy niedaleko. podróżuję z książką na sofie,
kiedy zasypiam pilotuję sny.

w smartfonie ustawiłam zegary świata
Montreal, Nowy Jork, Tokio – chcę wiedzieć, co u was,
czy już po śniadaniu, spacerze z psem.

wieczorami na flightradarze patrzę jak lądują
rejsowe z Rzymu, czarterowe z Hong Kongu,
bez pakowania walizek, w prywatnym apartamencie
zmywam naczynia, płacę czynsz, karmię koty.
czekam kiedy przyleci sąsiadka z Nowego Orlenu,
znajomi wrócą z wyprawy do Chin.

na balkonie tego lata mam własną Florydę,
oszczędzę na bilecie, zostanie kilka dni urlopu.
jesienią pojadę do Kalisza.

 

Paweł Łęczuk

acapulco

smutno. wciąż chce się pić. lepiej
nie myśleć. bo noc bez snu. bo życie
bez sensu. co ja tu robię? 32 stopnie
w cieniu od rana, potem już tylko gorzej.
wiatr znad pacyfiku przynosi wiersze
walta whitmana. kolacje przy świecach.
bledną perły starych rozwódek, które
chciałyby jeszcze raz. aż ślinią się na tę myśl.
lubię zapach portowej dzielnicy. wołanie mew.
lucciola, lucciola, lucciola... poprzez wiatr.

 

Krzysztof Mich

Itaka

gdy wychodziłem powiedziałeś
Itaka dała ci tę piękną podróż
bez Itaki nie wyruszyłbyś w drogę
nie wierzyłem

wędrowałem
słyszałem jak wiatraki mieliły wiatr na słupach Herkulesa
w garbatym jak wielbłąd Fezie zanurzyłem dłonie w ziołach
słuchałem śpiewu muezina w twojej Aleksandrii
sandały zakurzone na pustyni obmyłem w Eufracie
abym mógł czysty w Babilonie wejść na łódź
popłynąłem nią do Troi lecz miasta już nie było
rozbite kamienie znaczyły ślady fundamentów
wtedy zdecydowałem że czas już wracać

przybiłem dzisiaj do portu w Itace
z Vathi do Stavros prowadzi tylko jedna droga
widać z niej że wyspa wyrosła z morza jak wołowy żołądek
rozdęty na obu końcach od nadmiaru oliwy i wina
co wylały się na ziemię podczas uczty w zamku
po tamtym domu zostało tylko kilka ścian
i rozrzucone dookoła kamienie
szukam na nich rys po grotach
lub choćby imion zalotników
lecz wypłukały je deszcze
ziemia strawiła krew

w zatoce kilka jachtów
na pokładzie tańczą półnadzy bogacze
dla nich to nie cel podróży a tylko przystanek
nie zważam na to i schodzę ścieżką w dół
grotę nimf wskazuje zardzewiała tablica
litery krzywe i wyblakłe jak na drogowskazie do przeszłości
obok pasterz Aristajos zaklina pszczoły fujarką
z drzewa spadły oliwki za płotem pasą się kozy
oskubały już drzewo pod którym siadała Penelopa
mówią że wyspa byłaby bez niej uboga
jak ziemia na wzgórzu
Itaka nie oszukuje

 

Tomasz Mielcarek

W drodze

Człowiek ulepiony z gliny. Słowa w kształcie węża.
Wszystkie dźwięki ulicy wsiąkają we mnie i toną.
Kobieta podnosi metalową żaluzję Polskiego Sklepu,
żeby wyciągnąć spod drzwi stertę starych listów.

Przed nami droga, grząska jak brudna szmata; miejsca,
w których zawsze słychać kroki. Układamy plan dnia:
rano kolejka do łazienki, wieczorem kolejka do kuchni
a w butach gnój, na który harujemy od świtu do nocy.

 

Anna Mochalska

lodowy lodowy pingwin jestem

na tym marsie na ziemi jesteśmy,
na antarktydzie, jak nie tutaj, i nie składamy się
z wody, została sama sól, i jest nas mniej
niż morza, ale więcej niż martwego,
i nasze oczy to suche doliny,
i nasze miejsce to suche doliny.

nie bój się, foki są piękne
o tej porze roku, kiedy ich kości odbijają światło.
przybyły tu by umrzeć, tak jak my teraz.
nie ma nic poza tym ani nic ponadto.

nie bój się chłodu, on jest zawsze
w nas, teraz tylko przeniósł się dwa kroki dalej.
pingwiny potrafią ogrzać się mrozem, więc może
jesteśmy tu po to, żeby poznać ciepło.

 

Anna Kalina Modrakis

20. X.

jest dwudziesty października. pierwszy raz w życiu
spotykam w pociągu człowieka czytającego wiersze.
ku marginesom topnieją sople wersów. bez imienia
i nazwiska autora. a on czyta jakby miał nie dożyć zimy
pierwszy raz w życiu. jakby coś mogło być drugi raz
tak samo dzięki wierszom. ale póki co jest dwudziesty
października. jutro wszystko można napisać od nowa.
w innym pociągu innym wierszem. sople topnieją w oczach.

jest dwudziesty października. pierwszy raz w życiu.

 

Sławomir Płatek

z życia poety

Restauracja Zamkowa
bar „Poker”
pensjonat „Pod Jeleniami”
Klub Taneczny Rytm
Biblioteka Powiatowa
Osiedlowa
Gminna, Miejska, Śródmiejska, Podmiejska, Wiejska
w (...), przy (...), imienia (...)
Kawiarnia Klubowa
                        (uwaga, tu można dostać w ryja
                        albo dać, a naturalnie
                        więcej szczęścia jest z dawania niż z brania
                        jak rzekł Zbawiciel)
Klub Młodego Drzewiarza „Sęk”
Dom Pracy Twórczej „Nad Stawem”
Hotel robotniczy
Gimnazjum numer
Uniwersytet numer
pokój numer
schronisko Bursa
Przyboś
Sęp Szarzyński
Willa Pod Sępami
Lisami, Jaszczurami,
Jaszczurówka Piołunówka

Może to nie jest wiersz
ale to na pewno jest poezja

 

Paweł Podlipniak

Suk

Piotrowi Gajdzie

Nie wiem nic o podróżach owoców. Mają własne miejsca,
w których trzyma je klimat i niechęć do pór roku.
Linia zmiany daty jest klamrą, zimnym okiem
spinającym wszystkie jutra, które rwiemy na oślep
niby powierzchnię cichych, niezwiedzonych mórz.

Nie wiem nic o podróżach kamieni. Tam, gdzie je hodują,
mieszkają mordercy płaczący jak dzieci. Zamiast
porannej kawy przynoszą w ustach oset, żądają spłaty
rachunków. Targujemy się o każdego pensa,
miejsce wciśnięte między „jest” i „jeśli”.  

Nie wiem nic o podróżach krwi. Jestem zwykłą mendą,
uparcie ciągnę w górę żyły, prosto w ciemne serce.
Za mną pełzną następni – ślimaki wtulone w resztki butelek.
Nasze szklane głowy ściska strach przed księżycem,
a wtedy wyjemy z żalu – kiedyś byliśmy przejrzyści.

Nie wiem nic. 

 

Alien [Droga na połowy]

Stare kobiety w dalekobieżnych autobusach
wyrzucają z siebie śluby i rozwody,
historię wnuczki co się zeszmaciła z bogatym Ruskiem
(dobrze, że nie z Murzynem).
Gdzieś za Ostródą przysiada się śmierć
i zostaje z nimi aż do samego końca – razem z łamaniem w biodrach,
grypą, nowotworem Halszki i ceną za miejsce odpoczynku
(ksiądz tak dużo bierze).

Przygniata mnie ta wiedza. Kulę się na siedzeniu,
a wraz ze mną Anna, Alicja i ten cały majdan
upchnięty w pszczelich komórkach.
Napierają na mnie formy obcego życia,
głos mojej córki w słuchawce: Żal mi cię człowieku. Spierdalaj.
Za Pasłękiem wsiada cierń.

 

Joanna Pucis

port fatymidów

horyzont słucha jak opowiadam
miejscom gdzie nie wolno mi wejść
o cudzie przeobrażenia

jestem tu zwyczajna
kupuję bułki w sklepie
gotuję makaron
liczę drobne pieniądze

znika moc bólu
oddech nie przetacza krwi

kiedy wrócę tam gdzie zawsze wracam
poranek wbije się we mnie tysiącem ukłuć
agrafki i pinezki
igły i szpilki

 

Janusz Radwański

Uwaga, zwierzęta leśne

W tej sytuacji kierujący pojazdem powinien
zatrzymać się, zgasić silnik i wysiąść
spokojnie, bo ten jeleń poczeka,
podejść, położyć obie ręce na kłębie
i odbić się jak na wuefie tylko teraz
nikt nie będzie się śmiał, nawet jeśli spadnie,
potem siąść (kręgosłup będzie uwierał, może
trzeba było podłożyć chociaż odblaskową kamizelkę?)
i powiedzieć cicho „wio”, wjechać między
ciągnące się aż do lasu krzaki,
pomyśleć ciepło o policjantach
nad ranem na mrozie sterczących
przy samochodzie z drzwiami otwartymi
szeroko jak kościelne wrota,
jak jelenia tusza wisząca na gałęzi.

 

Portret trumienny

Ni drogi, kurhanu, ni chuja idei. Darmo patrzeć, gwiazd szukać,
robić też za półdarmo. Z wąsami, w kontuszu, wiecznie przy nadziei,
z ryngrafem, na którym w siedmiu gwiazdach marność,
daremność i uroda gestu. Przenigdy w lożach, zawsze przed orkiestrą,
której, jak się obrócisz, okazuje się, nie ma. Na wiecznym fajrancie
pije gdzieś w podcieniach, zostawiła partyturę z samymi pauzami.
To jest hymn o tobie. Stary klucz od mieszkania pustego, a za nim
napis na plecaku, w kiblu czy grobie, że, jak Boga kocham,
nie smutno mi, Boże. Lepiej być nie mogło, a mogło być gorzej.

 

Teresa Radziewicz

Lot

Kiedy po raz pierwszy suwak mojego samolotu
rozpiął przestrzeń między ziemią a niebem, nie wiedziałam,
że najlepszym materiałem do krycia budynków
jest czerwona dachówka. Świat podzielił się

na dwie warstwy – pod i nade mną,
dwie strony – tam i tutaj, niespodziewanie
tam stało się tutaj. Dzień przesunął się, później
się kładł i budził z poślizgiem. Przyśpieszyły zegary,

zmieniły języki na mniej skomplikowane, a życie
dało się nabierać na lepszy świat. Dobry, lepszy,
najlepszy – wszystko w najwyższym stopniu
i w skali przekraczającej skalę. Kiedy pierwszy raz

suwak samolotu zostawiał ślad, nie wiedziałam
jeszcze, że na filmach czasem widać rzeczywiste.

 

Teresa Rudowicz

Odchodzę (fragment)

Całe szczęście człowieka polega na wyobraźni[1]

II.

myślałam, że umiem cię oddać,
tymczasem umiem tylko
się od ciebie oddalać.
*
od początku nie chciałam Paryża. to niedobre miasto
dla spóźnionych kochanków. nie powielajmy schematów,
zostawmy Paryż dla świeżych miłości, artystów i gołębi.
wybierają ziarno wprost z otwartych dłoni. karmiłam cię tak,
pamiętasz, czubkiem języka wyznaczałaś linie od głowy do serca.
zanim odejdę, uklęknijmy na placu, może choć to warte jest mszy,
posłuchajmy bicia dzwonów – jeszcze we wspólnym rytmie,
wyraźnym jak pionowa zmarszczka, plama na murze kościoła.
*
a może uciekniemy do Wenecji, zawsze chciałyśmy
tam dotrzeć, obejrzeć Dziewczęta z łódeczką, wypić kawę
u Madame Guggenheim, przemknąć w weneckich lustrach – niewidzialne.
za chwilę znikniesz w tłumie, staniesz się maską, czarnym punktem,
podobnym do pieprzyka na dłoni, którą właśnie mi dajesz – idźmy.
cienie na moście złączmy w jeden. wtedy na moment zapomnę
– nie, nie jesteśmy tu same.
*
jak mam się tobą podzielić, najdroższa,
kiedy wszystkie miejsca są ważne,
wszystkie słowa niezbędne. jeśli oddam
Włochy, będę niepełna, jeśli Hiszpanię – smutna.
Granada może być wspólna jak ojcze nasz po hiszpańsku
na zimnej posadzce katedry, ale już wyżej, na wzgórzu
musimy zostać same. chcę zatańczyć flamenco.
uwiecznić cię w rytmie kastanietów, roziskrzonym mieście,
twarzach dziewcząt o mauretańskich rysach, tak pięknych,
że mogłyby być zamiast. może to jest jakieś wyjście,
może niepotrzebnie zbliżam się do ciebie, niepewnej,
na twoim patio chcę hodować oleandry i orchidee,
kiedy wciąż jeszcze nie wiem, czy bardziej jesteś
moja czy jej, czy odcisk dłoni na policzku
to nasz początek czy koniec.
*
nie ma początku ani końca,
początek i koniec to wciąż jeszcze
to samo


[1] Markiz de Sade Julietta – powodzenie występku

 

Dorota Ryst

przesiadka

pisz. co tu pisać. kilka zdarzeń istotnych
równie mało jak wszystkie niezdarzenia.
to nie tam spotkałam siebie. już
mnie nie było kiedy tam wróciłam.

to dziwne. przecież wszystko wygląda
jakby zastygło w lepkiej mazi.
peron bar dworcowy skwer. czyste
tylko niebo nad nimi. lśniący krzyżyk

na kościele przejętym po tamtych.
kawałek dalej umierający cmentarz.
czterdzieści minut. mniej więcej
jedna osiemdziesięciotysięczna przeciętnego życia.

pisz. zatrzymaj to. zatrzymaj.

 

piosenka budapeszteńska

obce miasta. cudze języki. akcenty rozrzucone
jak plamy u pollocka. pewnie jest w tym jakiś
porządek. igen nem igen nem brzmi jak refren
piosenki o zapomnianych dworcach.

bohaterowie patrzą na mnie z wyżyn historii.
im udało się przetrwać. ale są tacy zimni.
i te przeciągi. być ze spiżu to gwarancja tylko
na wietrzność. na sądzie ostatecznym pomniki

też staną do raportu. igen nem igen nem.
zegar na keleti. czas taki sam
jak gdzie indziej. kwitną głogi i tamaryszki.

 

Krzysztof Schodowski

w szerokości

i nie da się wszechświata otworzyć
szerzej niż ludzkich ramion
Tymoteusz Karpowicz

jeśli zamknąć wszystko w szerokości ramion
w twarzy niewidocznej z punktu w którym stoi
promień tłum prześwietli wędrownych przesłoni
zniknie w pociągu. to już się stało.

już rozbrzmiewa w stukocie sortuje obrazy
w nich nagła obecność głód niepowstrzymany
w kieszeni bilet przełamanie granic
przejścia w nieznane zaczynają ważyć.

to już się wytraca przepływa przez palce
z każdym przystankiem rozprowadza ziemię.
gęstnieje powietrze osiada na wardze

uśmiercić szybko póki jeszcze drzemie.
on pojedzie dalej przez kolejne stacje
dokąd myśl poniesie. czy ostudzi drżenie.

 

Andrzej Szaflicki

poczekalnia kolei rzeczy

dworcowy grajek marna imitacja Stinga. mimo to
rzuciła mu złoty pieniążek. potoczył się i zniknął
zanim wybrzmiał ostatni fałszywy akord. nie zdążyła
pomyśleć dlaczego w dębowej podłodze dziura
po sęku akurat tu i teraz. dalekobieżny już czekał.
chwyciła sfatygowaną walizkę. wsiadła. choć taka
drobna i krucha mocno zatrzasnęła drzwi. szczęśliwej
drogi Anno. tyle rozjazdów. tyle rozjazdów?

znowu nie kupił dla niej kwiatów. to dobrze. umarłyby
na Białoruskim jak zegary. sięgnął po jeszcze jednego
papierosa. zabić czas. zabić czas? wpatrywał się w obce
twarze podróżnych szare i niewyraźne jak kolejny świt
i powody do życia.

ech durny ty Alosza. czy naprawdę nie wiedziałeś
że podróż do Moskwy nigdy się nie kończy?

 

Izabela Wageman

topografia (zaśnięcie Madonny)

na mapie dwa czarne krzyżyki.

trzeba wejść butami w ciszę. ostrożnie
wyrastają przed twarzą. udają wartę, śpiące
rozsuwają się pod naporem. jeszcze chwilę trwa walka
z przytulią i widać płytę.
litery kaleczone obcym językiem nie chcą się ułożyć.
duszno.

kilka ukwieconych kikutów niesie wzrok dalej -
- jabłka czerwienią psują jednostajność zieleni.
kwaśne jabłka o gorzkich pestkach (smak pustki)
szarpie wiatr. bije o ziemię. bije w dzwony
kwiatów w niebieskich korowodach.
Bądź pozdrowione, Źródło bijące z kamiennego nieba![2]
dziś Zielnej. deszcz święci zioła i zabyłe twarze.

rozmywa czerwony krzyżyk na żółtym tle.


[2] parafraza fragmentu wiersza Romana Brandstaettera Pieśń o zaśnięciu Madonny

 

Anita Katarzyna Wiśniewska

***

czwarta nad ranem. pole bawełny wilgotne i świeże jak pierwsze wakacje
z zapachem suchego siana i pienistym mlekiem
faluje coraz głębiej nad głowami.
ręce szorstkie od chloru. biel bluzki.
linia materiału łopatek odciśniętej na policzku trawy.
mak na skraju dotyku wiruje
zwija się w kłębek
prawie wbrew woli.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.