W najnowszym numerze...
Muzyczne rozmaitości
Mirosław Gabryś o muzyce przeróżnej
Będąc nastolatkiem założyłem rockowy band Agonia Pająka. Myślałem, że świetnie nazwałem zespół, oryginalnie, a tym samym trafnie oddałem charakter muzyki, którą graliśmy (konia z rzędem temu, kto nie obstawia, że był to heavy metal, a przecież graliśmy konwencjonalnego rocka, który dziś byłby tak zwanym – o zgrozo! kto wymyślił ten idiotyczny termin? – rockiem alternatywnym). Wtedy nazwa zespołu była chyba ważniejsza niż muzyka, którą się grało. Człowiek identyfikował się z pająkiem i jego agonią, dbał o swój kontrowersyjny image i myślał, że za kilka lat zostanie gwiazdą rocka, a te dwa magiczne słowa, które stanowiły nazwę zespołu, będą na ustach milionów. Który grający na gitarze małolat nie przerabiał takiego schematu? Jednak w tym i w wielu podobnych przypadkach zwykle jest mały problem – to nie oryginalny image i chwytliwa nazwa zespołu prowadzą do sukcesu, choć przecież są grupy bardziej znane z tego, że się nazywają lub wyglądają niż z samej muzyki. Albo inaczej – są grupy, które lepiej się nazywają i wyglądają niż grają.
Gdybym dziś podczas koncertu rockowego zobaczył gitarzystę dewastującego swój instrument, co najwyżej ironicznie bym się zaśmiał (kilka lat temu widziałem i się nie śmiałem, ale o tym potem). Tego typu efekciarstwo nie robi już wrażenia. W przypadku gwiazdy taki manewr destrukcyjny jeszcze ujdzie, ale wyobraźmy sobie, że zamachu na swoją gitarę dokonuje muzyk podrzędnej, lokalnej grupy rockowej. Raczej zrobiłby z siebie kretyna. Gwiazdom wolno wszystko, tylko po co? I tak każdy powie, że Hendrix czy Townshend robili lepszą demolkę, a przede wszystkim – byli pierwsi.
Lampartowi, mojej fantastycznej basistce
Muzycy rockowi to głównie faceci. Przynajmniej jeśli chodzi o instrumentalistów, bo wokalistek rockowych jest od groma. Najmniej kobiecym instrumentem jest chyba perkusja, w końcu granie na bębnach to prawdziwa harówa. Szczytem katorgi jest granie na perkusji w kapeli trash metalowej. Beata Polak wali po garach w zespole Wolf Spider i robi to z uśmiechem na twarzy, co jest godne podziwu, a zarazem piękne, tym bardziej, że uśmiech średnio pasuje do heavy metalu (ciekawostką jest, że pani Beata Polak współpracuje także z chórem dziewczęcym Skowronki). Perkusistek jest coraz więcej, ale ciągle traktuje się je jako ciekawostkę. (O! Baba za bębnami! Ale jaja!). Zdecydowanie więcej jest gitarzystek. Najpopularniejsza z nich to pewnie Jennifer Batten (fest wytapirowana blondyna, koncertująca swego czasu z Michaelem Jacksonem). Jest cała masa wokalistek z gitarami w rękach, ale ani o nich, ani o perkusistkach tu nie będzie. Będzie o basistkach. Niby gitara basowa to też gitara, ale... Bas jest łącznikiem między perkusją a resztą instrumentów, stanowi bazę (wraz z gitarą rytmiczną) dla wokalu i instrumentów solowych. Bez basu nie ma zespołu rockowego, a dobry bas może zrobić muzę, że ho, ho!
Napaliłem się na wysmażenie tekstu o muzyce islandzkiej. Już zacierałem ręce na myśl o tym, jak genialnie przełożę ją na słowa, wyciągnę muzyczny ekstrakt i oddam prawdziwego ducha magicznej wyspy dźwięków. Włączyłem laptopa, włączyłem mój ulubiony islandzki band i... i wyłączyłem się. OpenOffice był otwarty, czekał na pierwsze zdanie, pierwszy wyraz, na choćby jedną literę, a ja przekręciłem się w fotelu, zapatrzyłem na łyse drzewa za oknem i ruszyłem w podróż do przeszłości. W latach 2005-2010 mieszkałem w Islandii i nigdy wcześniej ani później tak intensywnie nie uczestniczyłem w życiu muzycznym. Prawie co weekend (a i nierzadko w ciągu tygodnia) byłem na jakimś koncercie, nieraz miałem problem z tym, na co się wybrać, bo jednocześnie kilku interesujących wykonawców grało w różnych punktach miasta. W Reykjavíku żyje jedna trzecia populacji islandzkiej, a zarazem niemal cała islandzka populacja muzyczna (jeśli nie ma takiego pojęcia, jak populacja muzyczna, to już jest). Mieszkałem w centrum stolicy i największe gwiazdy islandzkiej muzyki miałem na wyciągnięcie ręki. Na koncercie Ghostigital stałem na krześle obok również stojącej na krześle Björk (było to 300 metrów od domu, w którym mieszkałem), podczas koncertu Sigur Rós stałem tak blisko basisty, że mógłbym wspólnie z nim zagrać na jego Fenderze (również 300 metrów od domu), koncert Gus Gus odbywał się tuż za murem, na sąsiednim podwórku (w linii prostej 10 metrów od domu). A teraz jestem w Polsce. I jak widać z Polski islandzką muzykę?