W najnowszym numerze...

×

Ostrzeżenie

JFile::read: Nie można otworzyć pliku: http://spacery.salonliteracki.pl/wydarzenia/feed/.
×

Wiadomość

Failed loading XML...

Recenzje

Wakacje nie tylko zaczęły się, ale nawet dobijają już do półmetka. Jak zwykle latem, można zaobserwować wzmożoną mobilność ludzi, którzy z jakiegoś powodu tę właśnie porę roku upodobali sobie do podróżowania, a zatem, siłą rzeczy, poznawania nowych miejsc. Nieuchronnie nasuwa to pytanie - czy rzeczywiście w innych krajach lub (podchodząc do tematu w mniejszej skali) w innych miastach naprawdę jest „inaczej”? Jeżeli tak, co warunkuje tę „inność”? W moje wakacyjne rozważania idealnie wkomponował się wydany niedawno tomik autorstwa Krzysztofa Micha i Pawła Łęczuka One day in Calisia. Tomik tym bardziej niezwykły, że ilustracje (zdjęcia wykonane przez Krzysztofa Micha w ciągu jednego dnia i jednego spaceru po Kaliszu) mają w nim równorzędne znaczenie co teksty i są z nimi nierozerwalnie związane. Synteza tych dwóch form przekazu zaś ma na celu dokonanie rzeczy nieomal niemożliwej - uchwycenie w niewielkiej przestrzeni (cały zbiór liczy zaledwie 48 stron) "ulotnego nastroju tego majowego dnia, ale i trwałej urody miejsc, które zakodowały w sobie wielowiekową historię Kalisza", jak pisze we wstępie do zbioru Izabela Fietkiewicz-Paszek. Na ile udało się ten efekt osiągnąć? Na to pytanie musi sobie odpowiedzieć sam czytelnik, jest to bowiem kwestia bardzo subiektywna. Ja jednak chciałabym opowiedzieć o kilku aspektach tego zbioru, które szczególnie przyciągnęły moją  uwagę.

O tym, że będę pisała recenzję najnowszej książki Joanny Lech, wiedziałam już jakiś czas. Ten tom szedł do mnie okrężnymi drogami, po drodze zaliczał wszystkie możliwe dyskoteki, więc musiałam na niego trochę poczekać. Koniec końców szczęśliwie się złożyło, bo dzięki temu udało mi się uczestniczyć w spotkaniu z autorką i Edwardem Pasewiczem w trakcie tegorocznego Miasta Poezji w Lublinie. Miałam nadzieję, że ta rozmowa trochę rozjaśni mi sytuację i pozwoli jakoś ukierunkować moje widzenie tych wierszy. Tak się jednak nie stało, jestem więc zdana na siebie. A zatem – do boju!

W ostatnich latach mamy prawdziwy zalew biografii. Chwilami mam wrażenie napisano już o każdym „wielkim” lub choćby „sporym” artyście, polityku, naukowcu. A jednak okazuje się, że ciągle można znaleźć ciekawą postać, która nie została opisana.

Do najnowszej książki Karoliny Sałdeckiej – Psi Blues – podchodziłam kilkakrotnie. I każde następne podejście było inne od poprzedniego, co raczej nie ułatwia formułowania jakiejś spójnej, klarownej opinii. Mam problem z tym tomem, chyba nawet kilka problemów, ale są one niestałe: raz coś mi przeszkadza, innym razem nie; raz pojawiają się zgrzyty, przy następnej lekturze tekst okazuje się niespodziewanie przystępny. Nigdy nie skończyłam jednak czytania  z poczuciem pełnej satysfakcji. Psi Blues zostawiał we mnie zawsze zadry – i dobre, i złe. Więc o tych zadrach teraz parę słów.

Jak można było się spodziewać, ogłoszenie roku 2016 Rokiem Sienkiewicza już owocuje publikacjami, wystawami i różnorakimi wydarzeniami związanymi z Noblistą. Są już pierwsze skandale – na oficjalną inaugurację w Oblęgorku nie zaproszono rodziny pisarza, która – notabene – przekazała w latach 50. oblęgorski pałacyk muzeum. Do naszej redakcji, po artykule zamieszczonym w styczniowym numerze, dotarła książka Krzysztofa Stępnika, Henryk Sienkiewicz. Studia z mikrobiografiki prasowej, wydana przez Wydawnictwo Uniwersytetu M. Curie-Skłodowskiej (dziękujemy autorowi). I, podobnie jak z całym rokiem sienkiewiczowskim,  znów mam mieszane odczucia. Z jednej strony autor wykonał mrówczą pracę sięgając do źródeł, śledząc wątki związane z Sienkiewiczem. Niewątpliwie dobrze, że książka się ukazała.