W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Recenzje

Najnowszy tomik Pawła Marcinkiewicza ukazał się w serii „Białe kruki, czarne owce”, której pomysłodawca podjął się ambitnego zadania, stawiając sobie za cel prezentację wartościowej literatury – utworów odważnych, nowatorskich, kontestujących zastany porządek rzeczy. Czy cel ten udało się osiągnąć? O tym za chwilę. Zacznijmy od samego początku. Czyli od okładki. Tytuł książki brzmi Majtki w górę, majtki w dół, a oto nad tytułem grafika przedstawiająca maszyny budowlane. Czy jest w tym sens i konsekwencja? Z całą pewnością.

Jako pierwsza moją uwagę przyciągnęła okładka z przedstawionym na niej fragmentem Ogrodu rozkoszy ziemskich Hieronima Boscha, co w połączeniu ze spisem treści bardzo wyraźnie sugerowała, że kilka kolejnych godzin będzie obfitowało w doznania religijne. Pełna nie najlepszych przeczuć, postanowiłam rzucić okiem na biogram autorki – i tutaj pojawił się kolejny powód do niepokoju, okazało się bowiem, że Weronika Zimnoch ma zaledwie osiemnaście lat, a notatka wylicza kolejne jej osiągnięcia literackie, co we mnie osobiście raczej budzi podejrzenia, niż zachęca do lektury. Ostatecznie do samych wierszy przysiadłam się z dużą dozą sceptycyzmu. Pędzel wymsknął się jej/ z rąk opadając miękko na podłogę – zaczęłam czytać. Jakiś czas później zegarek wskazywał drugą w nocy, herbata na stole całkowicie wystygła, a ja z bardzo mieszanymi uczuciami zamknęłam książkę.

Pixel. Tekst ciała to warty czytelniczego namysłu prozatorski debiut węgierskiej poetki, Krisztiny Tóth. Trzydzieści krótkich opowiadań nawiązujących do poszczególnych części ciała, od Historii ręki po Historię kolan, to trzydzieści osobnych wątków, które – jeśli spojrzeć na nie z perspektywy zbioru – okazują się elementami kilku większych fabularnych całości. Tóth poprzez sposób prowadzenia narracji i prezentowany na przestrzeni książki ogląd spraw sugeruje, by spojrzeć na Pixel jako na konstrukcję przypominającą ludzki organizm. Kolejne opowiadania są niczym kadry, które – poddawane obserwacji z pewnej odległości – tworzą wątki, gromadzą indywidualne doświadczenia i oddają ich sensy.

Twórczość Pawła Orła pozostawia czytelnika w stanie zawieszenia i niepokoju, w niepewnej kapsule, do której ścian dobijają się myśli, obrazy, wspomnienia, sny. Autor m.in. takich książek, jak Cudzesłowa i Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie), przyzwyczaił już odbiorców do nieoczywistości swoich prezentacji artystycznych, bo powiedzieć, że są one tekstami prozatorskimi, to powiedzieć niewiele lub prawie – żeby posłużyć się tytułem innej publikacji pisarza – Nic a nic. Poniekąd do poznania prawdy zbliża nas klasyfikator gatunkowy: „proza eksperymentalna” określający część prac Pawła Orła w biogramie pomieszczonym na czwartej stronicy najnowszej jego książki pt. Arkusz [^pi^gmalion] (Wydawnictwo FORMA, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2014).

Tym razem w moje ręce trafił debiut Piotra Przybyły, laureata głównej nagrody w ubiegłorocznym konkursie Bierezina. W ostatniej recenzji trochę pomarudziłam, teraz dla odmiany się pozachwycam, kto bogatemu zabroni. A jest czym. Przybyła przybywa do czytelnika ze swoim tomikiem APOKALIPSA. AFTER PARTY, przybywa raczej z poematem niż zbiorem wierszy, z opowieścią o końcu, który jest niezłą imprezą. Albo może z imprezą zwiastującą koniec. Albo może w ogóle z czymś innym, co zawiera się w uuu, oł jea i ciamciaramcia. Trudno powiedzieć, ale jest fajnie, choć nie lubię słowa fajnie. Tytuł tej recenzji (który, co oznajmiam z żalem, nie jest moimi własnymi słowami, a niejakiego Króla Juliana) oddaje dla mnie charakter tego debiutu: oto świat chyli się ku zagładzie, ale to jakby wisienka na torcie albo wisienka spadająca z tortu. Generalnie trochę strach, ale raczej ekscytacja i wszystko w niezidentyfikowanej papce.