W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Recenzje

I tak jej już zostało, chodzić wciąż po krawędzi różnych światów, gubiąc się i szukając swojego miejsca na ziemi – przeczytałam w biogramie autorki zamieszczonym z tyłu okładki. Poczułam coś w rodzaju zaniepokojenia, bo wyglądało na to, że mogę trzymać w ręku kolejny zbiór wierszy o niczym – skoro poeta się gubi, to jego wiersze tym bardziej mogą, prawda? Popatrzyłam na okładkę. „Może będzie dobrze” – uznałam. Utrzymana w odcieniach szarości ilustracja przedstawiająca miasto z nałożoną na nie twarzą nie zniechęcała do lektury, a wręcz sprawiała przyjemne, nienachalne w wyrazie wrażenie. Tak oto zaczęłam lekturę Punktu obserwacyjnego Bożeny Kaczorowskiej.

Warto czasem sięgnąć po książki poetów, którzy żyją gdzieś z boku głównego nurtu poetyckiego. Witold Stawski, przydając podmiotowi i zarazem bohaterowi lirycznemu swych wierszy walor intymnego zwierzenia, zjednuje sobie odbiorcę. W poetyckim credo pt. Pisanie wiersza, jakie otwiera jego retrospektywny tom Kolorowe przystanki, puentuje, iż w twórczości „Trzeba tylko zaufać / samemu sobie”. Oznacza to w sensie autorskiego zobowiązania, że trzeba się zdobyć na odwagę możliwie pełnego wyrażenia siebie, mając wewnętrzne przekonanie o posiadaniu rezerwuaru ważnych treści do przekazania. Ważnych, gdy „każde słowo” znaczy i „nie wypada tych słów mnożyć” (s. 19). Poeta wyzwala w akcie twórczym odwagę szczerości. Uczciwej szczerości, gdy inspirowany marzeniami, z ich podróżnej listy musi dokonywać takiego wyboru, aby – przy ograniczeniu danego mu czasu – zdążyć w spełnieniu się przed czytelnikami. „Gdziekolwiek pójdę / będę tylko sobą” – podkreśla.

Druga książka Kacpra Płusy wiersze na żółtym papierze składa się właśnie z wierszy na żółtym papierze, w sensie dosłownym i metaforycznym. Dosłownym – bo zbiór jest skomponowaną artystycznie całością, w której nie ma miejsca na przypadkowość elementów. Stąd świetnie komentujące teksty grafiki Krzysztofa Schodowskiego, bardzo dobrze współgrająca z literą kreska i rzeczywiście żółte zabarwienie stron. Metaforycznym – bo to poezja szalona, zarażająca chorobą, rozedrgana. I choć będzie to pewnym – choć niewielkim – nadużyciem, można powiedzieć, że wiersze na żółtym papierze są spodziewaną i w jakiś sposób zapowiedzianą kontynuacją ze skraju i ze światła, bowiem w debiutanckim tomie Płusy pojawiają się takie zdania: (…) Świszczą na przegubie ręki pierwotnymi akcentami w nadziei, że pojawi się ktoś obłąkany (…)., Wiem, że muszę zejść te parę stopni po schodach i drabinie bytów. Przyznaję – to frazy wyrwane z kontekstu, ale idealnie odpowiadają temu, o czym traktuje najnowsza poezja młodego autora. Zejdźmy razem z nim te parę stopni, by zbadać silną siatkę powiązań między tym, co było, a tym, co jest.

Lektura przeszłości Janusza Taranienko dla mnie samej była pewną podróżą w czasie, choć w zupełnie innym sensie, niż ten, który ukrywa się pod tytułem. Przenieśmy się więc najpierw do tej mojej przeszłości. Jest czerwiec roku 2011. Kilka miesięcy wcześniej, jeszcze jako uczennica liceum (klasa maturalna), po raz pierwszy wysłałam swoje wiersze na ogólnopolski konkurs poetycki („O srebrne piórko MDK” organizowany przez Młodzieżowy Dom Kultury w Białymstoku). Niespodzianka – wyróżnienie, pojechałam na I Ogólnopolskie Seminarium Poetyckie „Obecność”, mój tekst po raz pierwszy znalazł się w książce, dostałam pierwsze pieniądze za stworzoną poezję (choć to dość szumne określenie na moją ówczesną twórczość), po raz pierwszy uczestniczyłam w warsztatach literackich, które dały mi niezłego kopa i tak naprawdę były początkiem mojego pisania, bo nauczyły mnie wielu podstawowych kwestii. I teraz historia zatacza dziwne koło: recenzuję książkę ówczesnego jurora, co – przyznam szczerze – nie jest wcale takie łatwe. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że w jury zasiadała także Teresa Radziewicz, która w 2014 roku wydała swój tom rzeczy pospolite w Salonie Literackim. I to właśnie ci państwo, wespół z Wiesławem Szymańskim (notabene już nieżyjącym, a upamiętnionym w książce Taranienki), udzielili mi pierwszych porad związanych z pisaniem wierszy. Kilka lat później trzymam w rękach przeszłości i życie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni, role nagle się zmieniają, porządek zostaje wywrócony do góry nogami.

Do imprezy trzeba się przygotować. Ubrać, odsłaniając to, co ma być odsłonięte i zasłaniając to, co ma być zasłonięte. Wybrać odpowiednią muzykę, podłączyć sprzęt. Zadbać o pokarm dla ciała (before) i duszy (after). Do imprezy nie trzeba się przygotowywać. Iść na żywioł. Przyjść późno lub później. Poznać znajomych w trakcie, w ciągu. Najważniejszy jest blichtr. Blichtr trwa. Do blichtru niedaleko Michałowi Pranke w jego debiutanckim tomiku b (Nagroda Specjalna XX edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina). Tyle, że Pranke jest świetny, naprawdę świetny. W czym?