Jest zima , a więc musi być... a przepraszam, powtarzam się. Skoro zima i zimno, to do pary norweskim wierszom Marty Tomczyk-Maryon daję równie chłodne i lakoniczne wiersze Patryka Zimnego. Męskie podejście do tych samych tematów i wcale nie w kontrze. Też zimno i śmiertelnie, równie uważnie i sucho.
Polecam.
Paweł Podlipniak
Patryk Zimny, ur. 1988 r. Mieszka w Gdańsku. Autor trzech tomów wierszy: uchoko (2010), przejście (2012), mantry (2015). Publikowany i nagradzany. Stypendysta: Miasta Gdańska (2011, 2014), Marszałka Województwa Pomorskiego (2010), Fundacji im. Stanisławy Fleszarowej Muskat (2014).
Nie żyje się po to, by się zachować
Żyje się po to,
by nie tępić narzędzi.
Do końca mieć coś pod ręką.
wiersz miłosny bez wpływu na to
jaki by nie był
poróżni nas
dedykowany stanie się
zbyt ograniczony
mógłby też
nie powstawać
zamknąć temat
zanim
po nim będzie
lepszy
Zamknąć Cię w wierszu
zamknąć się w wierszu
chciałbym. Oko w oko zlęknieni, czy naprawdę
jesteśmy sami?
Wystarczy odrobina nieuwagi. Pokażę Cię
znajomemu poecie, wydawcy. I co? Rzucą się
zachwyceni Tobą. Bez sensu.
Pokażesz mnie przyjaciółce, matce. I już
powiedzą - coś się wydarzyło między wami?
Zabezpieczyłaś się?
Codziennie próbuję nowych środków
żeby było intymnie. Ale nie potrafię
zostawić Cię tak samej.
Więc muszę poprawiać siebie. Dopisywać
pocałunki, kolacje i poranki o których nie masz
pojęcia opuszczając tekst.
Beze mnie, tam, poza wierszem
jesteś mniej dostępna.
Otworzyć Cię w wierszu. Otworzyć się w wierszu
muszę. Odrobina nieuwagi,
a wyjdziesz z niego żywa.
Rozdzielczość
Niebo jest Dzikim Zachodem. Tylu do odstrzału,
same pijaki i dziwki w Saloonie. Polewa z szeryfa,
który nie potrafi zapanować nad miejscowymi. Tylko
morderca obroni się przed shotem, który może być
ostatnim. Tyle dzikiego piasku, wiatru co niesie dobrą nowinę:
500 dolarów za głowę! Wanted dead or alive!
Ale łowców głów zbyt mało. Więc burmistrz podbija stawkę,
4000! Dead or alive! Niech żyje miasteczko, niech się zabija,
brońcie gwiazdy szeryfa! A więc kolejki. Długie kolejki po
miłość na piętrze, gdzie halka za halką pruje się.
Niebo ma swoich bohaterów. Nad niektórymi czuwa pastor,
pragnący zakończyć to w najlepszy sposób. Wie, że bez ofiar
nie uda się niebo. Nie uda się piekło. A każda ziemia będzie
spalona przedwcześnie. Zanim stało się południe, zanim wzeszło
słońce, czy coś takiego, stało się jasnym zachodem podbijanie
czarnych kruków co spadły. I wreszcie była pewność co do jednego:
stary mędrzec upił się. Zanim schlany wrócił do żony, nadział się
na obce plemię. Zanim go złapali, wykrzykiwał: No chodź do mnie
Pocahontas! Bo wcześniej uznał za zasadne nazwać dorabiającą
kobietę swoim ciałem - matką za trzy dolce. A potem
chciał przeprosić. I błagał, że nie. Bo. Był tak blisko śmierci,
że nie uwierzył. Ze dzieje się naprawdę to, czego bał się
przed snem. Przed nie-
-bem.
***
Deadline to klucz decyzji. Żywo reagujesz na kończące się
terminy i nadganiasz niedociągnięte. Decyzje o byciu
w przeręblu rysują kółko starań. Jak nie dasz rady, to twój
problem rozwiąże się sam. Utopiony w starania pooddychasz
jeszcze chwilę. A później nastąpi lawina. Strumieniowy przesył
danych zaleje twoje rachunki, obedrze z ostatniej ciepłej skóry.
Deadline brzmi jak kiczowaty horror, albo singiel nowego
predigistatora polskiej sceny muzycznej. Wleczesz się po listach
przebojów, które pozwoliłyby zapełnić salę samobójców. Masz pop
na bazie hiperbolizacji słuchaczy. A wtedy o wszystko łatwiej.
O podpis na wniosku, o kilka dodatkowych szans na wybicie.
Ale wiesz doskonale, że deadline to klucz decyzji.
Żywo reagujesz na kończące się terminy. Nadganiasz niedociągnięte,
eksuhumujesz błędy akceptując szkielet.
cienie w sumie. nie
W świetle ostatnich wydarzeń tylko cienie wydają się prawdziwe,
schowane za plecami cofają od błędnych decyzji. Punktują
ciało, które jeszcze nie wie, do czego jest zdolne. Do wyjścia
na ulicę wystarczy gustowne palto i kilka słów na dzień dobry.
Inaczej wychodzi trup z szafy, bez cienia sumienia, bez cienia
zemsty. Odkopany zachodzi w głowę: co teraz? Umierać ponownie
pod zapachowym drzewkiem, słuchać hymnu, żeby dostrzec błędne
koło historii? Być świadkiem rodzinnej katastrofy i wyprzedzać tu
i teraz. Oto słowo, boże, jakże wzniosłe. Wypowiedziane przez
osieroconego Benjamina Buttona. Ktokolwiek słyszał, miał dość
miesięcznej krwi wylewanej na chodniki stolicy, ale przykro tak
przerywać pokutę poniżanego zanim faza Superksiężyca stała się
tak jasna, by nie spać. Przykro było nie wyjść poza ramy zdjęcia
rozczłonkowanego ciała z prywatnego archiwum zza granicy.
W świetle ostatnich wydarzeń piaskownica wydaje się prawdziwsza
od grobów znanych żołnierzy, wyklętych pasażerów. Piasek jeszcze
drobniejszy po odsypaniu do buteleczek z wiadomością. A dziecko
nigdy nie było tak na plus. Żyjemy w świetle niegościnnym ziarenkom,
niegościnnym gondolierom prawa, gdzie pierś za orłem to tors
reprezentanta drużyny narodowej. Budzimy się w popękanej magmie,
ledwo zastygłej dla humoru, jak zylc. Koc nie pozwala okryć, kac
nie pozwala obudzić się sprawiedliwie we własnym państwie.
Jedyne czego nie chcemy, mówiąc głośno, to głośnego echa
naszych pobratymców, co mówią innym głosem.
Prawda, jeśli oni mogą, to dlaczego nastawiając rankiem radio,
zwyczajnie wstydzimy się i bezbarwnie poszukujemy nowego
sąsiada?
Mieszkanie numer 11
Waham się, czy na do widzenia nie wejść do środka i zapytać
co tak naprawdę zamknęło się między nami? Czy ktoś wcześniej
nie zapukał, a Ty otworzyłaś myśląc, że to ja? Naprawdę nie wiem
z której strony mam podejść, by nie przekroczyć progu gdzie
wszystko skończy się po twojej myśli. Jeżdżę windą od godziny.
Wchodzą i wychodzą sąsiedzi. Na dzień dobry znam już
starszą panią z ostatniego piętra. Rozmawiałem też z parą,
która właśnie wynajęła mieszkanie pod Tobą, bo nigdy nie będzie
ich stać na własne. Odmiennie od mojego stanu, wyglądali na
szczęśliwych. Waham się, czy w tym krytycznym momencie,
kiedy stoję pod drzwiami nie zadzwonić do Ciebie, na telefon
i okłamać: wychodzę ze szpitala, lekkie stłuczenie. Czy mogę
przyjechać, pogadać jak wcześniej? Bez presji, ale jednak
z naciskiem na odnalezienie się w sytuacji bez wyjścia.
Chciałbym, ale nawet wysłanie sms-a mnie paraliżuje.
Waham się, czy jest jeszcze sens wejść do środka
po godzinie błąkania się w twojej klatce. Czuję się
jak goryl w miejskim zoo. Skupiam się na sobie,
ludzie przechodzą,
a Ty odchodzisz.
Bal wszystkich
świętych bierze się z życia innych. Planowane przyjścia
bez oficjalnych zaproszeń to część celebry.
Pojawiasz się i jakby nigdy nic - jesteś już w środku
piekiełka zwanego listopadem.
Na początku było duszno. Później zrobiło się ciaśniej,
żeby na koniec pooddychać kwiaciarnią.
Szczęśliwie zaparkować to połowa sukcesu. Nieprędko
odwiedzisz tylu znajomych jednocześnie. Spotkasz
tylu wierzących, że nie uwierzyłbyś innego dnia
w skuteczny marketing kościoła. Dałbyś sobie
uciąć rękę przed podpaleniem znicza, oddałbyś
rodzinę na aukcję. I przewidziałbyś, że to wszystko
ma sens, jeśli nie jest to licytacja.
Jeśli nie jest to święto.
Sto tysięcy
Nigdy w życiu nie napiszę
takich pieniędzy.
Myślę sobie, a boję się jak zawsze
przed rozmową kwalifikacyjną
o pracę.
Biję po głowie, jak w klubie
z decyzją: zagaić, czy lepiej
poczekać, aż trafi się?
Sto tysięcy powodów dla których
jestem w stanie nieważności.
Jeden szczególny przekłada mnie
na ostrzu języka; (mówi)
a nuż?
Wtedy broń,
zabroń się.
A nóż
Ci przejdzie.
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.