W najnowszym numerze...

×

Ostrzeżenie

JFile::read: Nie można otworzyć pliku: http://spacery.salonliteracki.pl/wydarzenia/feed/.
×

Wiadomość

Failed loading XML...

Recenzje

Pierwsze wrażenie było zdecydowanie pozytywne. Umieszczone na pierwszej stronie okładki estetyczne, rozświetlone zdjęcie zachęcało do lektury. Z kolei z ostatniej strony nie dało się wiele wyciągnąć, bo chociaż samo zdjęcie autora było jeszcze wyraźne, nota biograficzna wyraźnie ginęła w tle. „Może to i lepiej” – pomyślałam, kiedy na jednym z jaśniejszych fragmentów mignęło mi słowo „konkurs”. Wciąż jeszcze pełna zapału do pracy po dopiero co zakończonych warsztatach poetyckich, zabrałam się do lektury.

Jolanta, tytułowa bohaterka najnowszej powieści Sylwii Chutnik, ma zaburzone dorastanie i nie dlatego, że nad blokowiskiem (bo mieszka w bloku na warszawskim Żeraniu) nie ma Kosmosu, jest tylko azbest i cement. Nie dlatego, że wszystko pachnie jak mokre liście, czyli śmierdzi. Nie dlatego, że to ciężkie lata osiemdziesiąte i telewizor zaprasza do siebie czarno-biały świat,  że pazurami atakuje Czarnobyl, maluch FSO milczy (bo nie ma benzyny) a w blokowisku króluje kiosk RUCH-u. To jest życie w świecie bez komórek i komputerów, kiedy nie zapisywało się kontaktów w telefonie, tylko drukowano papierowe książki telefoniczne i człowiek w realu był na pierwszym miejscu. Swoje pięć minut miała lalka Barbie, ale tylko dla bogaczy, zaś ulubionym słowem było PEWEX.

Nadeszła wiosna, powietrze jest mokre, a za oknem robi się bladozielono – to mogę powiedzieć każdego dnia, kiedy wychodzę z domu. Być może dlatego z entuzjazmem zabrałam się do lektury kolejnej książki. Jest dobrze – pomyślałam, spoglądając na utrzymaną w pasujących do siebie odcieniach błękitu i fioletu okładkę debiutanckiego tomiku Zuzanny Marii Danowskiej niesnaski, wydanego w znanej mi już serii Podlaskich Prezentacji Poetyckich. Obraz Paula Klee Maszyna do świergotania doskonale wpasowywał się w spokojne tło. Może pewien niepokój wzbudził we mnie wykaz osiągnięć autorki z tyłu tomiku. Ale przecież to tylko pierwsze wrażenie, prawda?

Za Rzeki Portugalii zabrałam się późną porą, na chwilę przed snem. Chciałam przeczytać kilka wierszy, powoli wejść w klimat książki, jednak skończyło się tak, że wchłonęłam całość od razu, z niecierpliwością przerzucałam strony, a potem jeszcze długo leżałam i w ciemności uśmiechałam się do sufitu. Głowę daję, że gdyby ktoś mnie wtedy zobaczył albo by się przestraszył, albo uznał, że brak mi piątej klepki. Ale byłaby to wina Janusza Drzewuckiego oraz jego tomiku, zatem czas na listę skarg i zażaleń.

Przed nami kolejna pozycja serii Białe kruki, czarne owce. Tym razem Wiersze organiczne Kacpra Bartczaka, które wykazują zaskakujące cechy wspólne z trzecim tomem serii (zrecenzowanym w numerze 9/2015) – książką Pawła Marcinkiewicza Majtki w górę, majtki w dół. Być może jeszcze zbyt wcześnie na szukanie konkretnych powiązań czy podobieństw między poszczególnymi autorami, których utwory ukazują się w ramach tego łódzkiego „bestiarium”, jednak zarysowuje się już dość wyraźnie charakter i linia wydawnicza serii. To zwiastuje więcej interesujących pozycji w przyszłości. I zapowiadało kolejną dobrą lekturę, jeszcze zanim przystąpiłam do czytania. Rzeczywiście – nie zawiodłam się, Bartczak wykonał kawał dobrej roboty.