Nigdy nie oddam, nie oddam nikomu
mojej wolności i salcesonu.
Z utworu Tata mięso, z albumu Ogród koncentracyjny zespołu Świetliki
Cytatem wielkiej osobowości trenerskiej i mottem zaczerpniętym z legendarnego albumu powstałego w latach dziewięćdziesiątych opatruję bieżący odcinek, nadawany z wysokości dziewiątego piętra w gdańskim Wrzeszczu. Pierwotnie chciałem pisać o zespole Greta van Fleet, ale zapukały do moich drzwi dwie uprzejme panie, które okazały się wysłanniczkami Świadków, co wybiło mnie z rytmu i dało pomysł na motto – ale do pierwotnego zamysłu może jeszcze nawiążę.
Dobra, teraz poważnie. Przeważnie staram się nie dzielić w tym cyklu niczym osobistym (poza przemyśleniami), niemniej nałożyło się ostatnio kilka rejestrów, co owocuje w tym właśnie momencie (rozmówcom z ostatnich kilku tygodni serdecznie dziękuję za materiał do rozpracowania). Ogólny charakter samodzielnego życia połączył się był we mnie z poczuciem stagnacji, wywołanej przez absolutne poświęcenie się codzienności, z krótkimi momentami refleksji i jeszcze krótszymi chwilami lektury. Problemy z pisaniem, absolutna niechęć do podejmowania działań stanowiłyby typowy materiał do studium millenialsa (chociaż za takiego się nie uważam, troszkę za młody jestem), niemniej odczułem ostatnio pewne bodźce, które dały mi do myślenia – i zaczęło się chcieć.
Z gronem przyjaciół po piórze jesteśmy w tej niekomfortowej sytuacji, że mieszkamy w Gdańsku i, szerzej, w Trójmieście. Gdańsk jest pięknym miastem, które kocham i życia sobie bez Gdańska nie wyobrażam, wygdańszczenie się pozbawiłoby mnie istotnej części mojej tożsamości, ale umówmy się – jeśli chodzi o rzetelną, literacką pracę u podstaw, to brak nam prężnego ośrodka, prowadzonego przez ludzi z doświadczeniem. Brakuje nam polonistyki na dobrym poziomie, poezja jest na marginesie zainteresowań działaczy kulturalnych. Najsmutniejsze jest to, że nie brak nam animatorów, gotowych organizować chociażby slamy (rok temu pisałem o ciekawym slamie w Muzeum Narodowym), raczej brak nam ludzi, którzy potrafiliby w takim slamie wystąpić.
Dotyczy to nie tylko slamu, ale także poezji w ogólniejszym sensie – nie znam ciągłej inicjatywy, skupiającej ciekawych, młodych twórców, gotowych porozmawiać, podzielić się, rozwinąć się. Wspominam z czułością czasy, gdy powstawał Nowy Bruk, naszą świeżość, energię, szukanie szans na rozszerzenie naszych języków, zrobienie czegoś dużego, pamiętam, jak świetnie się przy tym bawiliśmy. Było – nie ma. Pozostają przyjaźnie.
Miałem ostatnio okazję przysłuchiwać się rozmowie znajomych, narzekających na obecny kształt świata i postawę młodych. Padły nawiązania do różnych fal buntu młodzieży od lat 50. do dziewięćdziesiątych (sztandarowe oczywiście, jak kontrkultura hippisowska, bunt punkowców, grunge – który to ten ostatni był już chyba dalekim echem tego, co napędzało młodych kilkadziesiąt lat wcześniej), i chyba rzeczywiście brak nam (piszę „nam”, bo jestem przecież jeszcze przed trzydziestką) jakiegoś spoiwa, co skutkuje tym, że pomimo mnogości ciekawych inicjatyw (czytałem ostatnio o próbie, powiedzmy, symulacji rozwoju disco – polo w wersji alternatywnej, niesztampowej i niekomercyjnej) wszystko się rozmywa. Jesteśmy syci, a nasi rówieśnicy dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat temu byli głodni jak diabli.
Troszkę się zacząłem rozmijać z sednem, przecież miało być o poezji. To, co się (nie) dzieje w Gdańsku jest dla mnie zagadką na tle moich doświadczeń z Lublina, Łodzi (Miasto Poezji, Puls Literatury) czy Krakowa (ot tak, po prostu). Bywałem na dużych festiwalach, poznałem wielu ludzi, młodych twórców mówiących swoim językiem, szalenie zdolnych, szalenie mądrych i inspirujących. Przy czym autorzy ci skupiają się w Krakowie, Warszawie, Łodzi, Wrocławiu czy Poznaniu. Muszę jechać do Krakowa, Warszawy, Łodzi, Wrocławia czy Poznania, żeby porozmawiać z nimi twarzą w twarz, bez pośrednictwa ekranu, bo tylko tak mogę coś od nich skorzystać (i może oni coś ode mnie też by wzięli, byłbym zaszczycony), ewentualnie zrobić swoje w Gdańsku – co udawało nam się, przy dużym wysiłku wszystkich uczestniczących, na Fali Poprzecznej – ale sens robienia festiwalu jest jednak nieco inny. Brakuje w Gdańsku prężnego środowiska młodopoetyckiego, a przecież w uniwersyteckim mieście powinna znaleźć się grupa utalentowanych ludzi. Z żalem i przerażeniem pytam – gdzie oni są?
W komentarzach na facebooku (ten wpis akurat udostępnię, a co) zapewne doszukam się przykładów godzących w moje tezy, ale dobrze – dyskutujmy, w końcu porozmawiajmy. W końcu zaczęło mi się chcieć.
Wyruszam więc na wojnę. Zaczynam starania o wydanie w końcu czegoś po debiucie (więcej teraz nie powiem). Zaczynam starania o intensywniejszą komunikację między nami poetami (nazwijmy to poetycką grupą wsparcia). Zaczynam czytać, słuchać, odświeżać umysł – i będę jak brzytwa. I piszę to do Was, kochani, żebyście zapamiętali moje deklaracje i nie zapomnieli mnie z nich rozliczyć. Bo nie może być tak, że siedzę na wysokości dziewiątego piętra i grzeję dupę, a na dole wielkie nic.
Wyszedł z tego mały manifest. Wojowniczo trochę i jesiennie, choć wiosna za oknem. A za miesiąc napiszę już coś o Grecie van Fleet. Miłego dnia!
Marcin Kleinszmidt
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.