Poliptyk Grzegorza Wołoszyna to książka, o której (jak mi się wydaje) należy napisać kilka słów. Książki została wydana rok temu jako Nagroda Główna w V Ogólnopolskim Konkursie na Autorską Książkę Literacką w Świdnicy.
Na Poliptyk składa się kilka cykli wierszy, skupionych w dwóch głównych częściach: TRYPTYKU, DYPTYKU, oraz w wieńczącym tom MONODRAMIE. Należy zauważyć, że każdy z cykli składa się z dziewięciu wierszy (z wyjątkiem MONODRAMU) – koncept książki trzeba więc rozpatrywać jako przemyślany i znaczący. Praktycznie są to całe bloki tematyczne, które po kolei skrótowo rozpatrzę:
TRYPTYK
Lutcza – głównym tematem tego cyklu są wspomnienia z dzieciństwa podmiotu lirycznego, najpewniej z wakacji spędzanych u dziadków (co jednak nie jest jasno napisane). Są to opisy konkretnych sytuacji – gotowania i zjadania pierogów (Głową sięgam ponad stół), burzy (Negatyw) żniw (Żniwa) i innych wydarzeń z życia wsi. To pisanie rzadko wykracza poza opis i zagłębia się w coś więcej (Ognisko i Lutcza – Brzozów i z powrotem – wydają się poruszać temat seksualnego przebudzenia chłopca:
Demony siedzą w cieniu zgarbione
i złe, nie potrafią przekroczyć kręgu
światła, przemówić językami ognia
Wyczuwam ich oddech na genitaliach,
kiedy sikam pod drzewem. Najpierw
wstrząsa mną dreszcz. Potem narasta ciepło.
Ciepło pełne mroku.
(Ognisko)
Wędki z kolei poruszają temat, który najprościej nazwałbym żalem za grzech, są jednak momenty, gdzie zwyczajnie nie da się znaleźć nic poza słowami, (najmocniej bijącym po oczach przykładem jest Ciemna dolina – nie najlepiej napisane pantum z banalną frazą: Nie wiem, czy rybą jestem czy przynętą).
Nisko. Wizyta u Resseguierów – cykl rozpoczyna Przerwany spacer, który sygnalizuje sytuację przełomową:
Z tego punktu widzę te same kręgi
biegnące w przeciwną stronę.
(Przerwany spacer)
następują zaś po nim teksty o tematyce szpitalno-chorobowej. Autor próbuje mierzyć swoje możliwości w różnych rodzajach pisania (bardzo oszczędna w wymowie Narkoza i przekombinowany Service Pack 23.07.2009), widać próby samplingu, niekiedy pomysłowe (Nawiedzenie). Nieporozumieniem jest dla mnie wiersz Cztery pory roku według Słomianego – naciągana moim zdaniem przebieżka poetycka po wszystkich miesiącach roku, historia o zmarłym podana przez podmiot liryczny w stylu tyleż zabawnym, co niewiele poza zabawą pozostawiającym.
Requiem – cykl chyba najbardziej wykoncypowany w tym tomie, dotykający tematyki śmierci i cierpienia, charakteryzujący się metaforyką religijną, gdzieniegdzie ciekawie zastosowaną - jak w poincie Benedictus, qui venit:
Zadbać o krew,
zadbać o ciało.
Nie winić.
Autor dobrze też gra komplikacją opisu (Zapętlanie), widać łatwość pisania (Rozwarcie, Przechodzenie) o rzeczach ważnych i poruszających (Widzenie – obraz poruszenia, niechęć patrzenia na cudzą mękę:
Pan Marian przypomina teraz
niepokojąco cichy rąbek w oknie
życia*
(Widzenie)
sugestywny, choć niewyszukany rekwizyt zakrwawionego bandaża i kawałka skóry). Niewiele jednak momentów, w których widać próbę powiedzenia czegoś więcej poza efektownymi grami słów (zaliczam do nich dwa ostatnie wiersze cyklu – Druga strona światła z interesującą pointą: Dna studzień cierpliwie nicują światło i Kondukt – moim zdaniem najmocniejszy punkt tomiku).
DYPTYK
City – dużo obrazów, opisów, tym razem dominuje sceneria miejska i opisy kolejnych wydarzeń z
miejskiego uniwersum (Święto wiosny, Rynek. Szczyt sezonu, Alkohole 24h. Promocja), lub tak po prostu (Spleen, Spleen II, Spleen III). Znowu mamy do czynienia z szeroką gamą środków stylistycznych (gra brzmieniami, nieregularne rymy, jak w Rynek. Szczyt sezonu:
Mierzę przez kufel
fajną lufę: kufa, biust, kufer –
bursztynem filtruję flirt
zgrabnie połączonych rekwizytów (Spleen III, Głosodysa). W tym wszystkim brakuje mi jednak jakiegoś autentyzmu, dostatecznego uzasadnienia, ukonstytuowania tych wierszy.
Oclenie – teraz dopiero zaczyna robić się wesoło, a zaczyna się od nawiązania do słynnej Notre Dame Przybosia w wierszu zatytułowanym Katedra pod ostatecznym wezwaniem. Myślą przewodnią tego cyklu jest ukazanie obrazu naszych czasów - obrazu, na jaki podmiot liryczny absolutnie się nie zgadza (raczej wyeksploatowany motyw). Ta niezgoda wyraża się w różny sposób – wspomniany wiersz obejmuje szerokie spectrum, dotyka wielu aspektów życia, w tym takich, jak cyfryzacja i moralność. Jest to też cykl najbogatszy w nawiązania do dualizmu kultury - wysokiej i masowej (o ile krytyka tej drugiej poprzez jej przejaskrawienie wydaje się słuszna:
Kevin siedzi sam w szklanej pułapce
ekranu i słucha Last Christmas.
Nawet nie próbuję uciec,
teraz wszystko w rękach Jacka Frosta!
(Nowe wspaniałe święta)
o tyle odwołania do Herberta i Różewicza jakoś się kłócą z obrazem cyklu). W końcu dochodzi do użycia rekwizytów wręcz drastycznych, z terminologii branży porno (Lot nad kanałem i Bukkake – w tym drugim następuje też przejście z rejestru codziennego, potocznego, do ważnego motywu sakralnego:
Ciągłe przerzuty:
– –
Stacja trzecia, TVN. […]
Stacja dziewiąta, Galeria Bonarka.
Rozkwitły rabaty!
Upadam pod billboardem,
zapalam papierosa.).
MONODRAM
W tej części tomu znajdują się tylko dwa wiersze i stanowią swego rodzaju epilog, dobrze
scharakteryzowany przez motto (Dzieci wesoło wybiegły ze szkoły). Są to dwa teksty szkolne, w których objawia się dowcip i znajomość kanonu polskiej literatury prezentowana przez autora.
Chyba najczęściej powtarzającymi się określeniami w stosunku do poezji Wołoszyna są w tym tekście opis i obraz. Nie da się ukryć – Wołoszyn jest poetą opisu. Stworzonego w dobrym stylu, z nielicznymi wpadkami, miejscami ostentacyjnego, przesadzonego, efekciarskiego (Pieśń o małym rycerzu, wszystkie trzy Spleeny, Święto wiosny i inne), ale tylko opisu. Autor zaliczył kilka wpadek, gdy, mówiąc obrazowo, usiłował wcisnąć wiersz w zbyt ciasny dla niego kostium ( Service Pack 23.072009, Historia (zbawienia?)) – tego typu patenty nadają się do jednorazowych zagrywek, ale zastosowane w charakterze struktur fundujących wiersz, będąc ich koncepcją, zaczynają męczyć czytelnika, zwłaszcza, jeśli dominują w książce. Nawiązania do dorobku kulturowego poprzednich pokoleń (m. in. Herbert, Przyboś, Różewicz, Huxley, że o przedstawicielach kultury masowej nie wspomnę) nie stanowią tutaj wartości dodanej, raczej zabawkę autora. Paradoksalnie, najlepsze próby umieszczenia w wierszu głębi to teksty, w których tak daleko idących nawiązań czytelnik nie znajdzie. Poza tym poezja Wołoszyna rozgrywa się w ściślej lub nieco luźniej pojmowanej warstwie dosłowności. Autor ma świadomość istnienia wielu środków stylistycznych, niestety, w stosowaniu ich jest nierówny – niekiedy robi to po mistrzowsku, niekiedy jednak przesadza i z poziomu mistrzostwa spada na poziom efekciarstwa. W takich momentach nawet najlepsze obrazy tracą na jakości, co odbija się na ocenie tomu.
Z Poliptykiem Grzegorza Wołoszyna jest jak z … poliptykiem właśnie, piękną, bogato zdobioną i starannie opracowaną nastawą ołtarzową. W zależności od okresu bywa on zamknięty lub otwarty, zawsze jednak coś w sobie kryje. Niestety, podczas lektury Poliptyku przeważnie odnosiłem wrażenie, że nie dość, że te dobrze zrobione wiersze są zamknięte, to jeszcze nie ma w środku nic, czego nie widziałbym na zewnątrz.
Marcin Kleinszmidt
* Pogrubienia pochodzą od autora recenzji i sygnalizują sample lub inne odniesienia w oryginalnej postaci utworu.
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.