W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...
Szymon Domagała-Jakuć - Hotel Jahwe

Seks i religia jest tytułem jednej z płyt Steve'a Vaia. Nie wziął się znikąd. To jedno z najbardziej elektryzujących połączeń, doskonały i niewyczerpany patent artystyczny obecny nie tylko w muzyce, ale w każdej gałęzi kultury, obecny także wyjątkowo wyraźnie w debiutanckiej książce, którą poniżej recenzuję. Sprawdzonych patentów jest tu jednak dużo więcej.

Szymon Domagała-Jakuć, łódzki poeta, żywo i hojnie manifestujący swoje poglądy i przekonania – nie tylko w wierszach, ale i na Facebooku. Staram się podczas czytania minimalizować związek książki z człowiekiem. Zapomnieć o wszystkim, co może „usprawiedliwiać” wiersze lub narzucać interpretację, odkładam też sympatie i antypatie. W tym wypadku jednak zrobiłem drobny wyjątek. Autor bowiem wszystkimi dostępnymi kanałami (również przez pewną „nadbudowę” wierszy, autokomentarz w nich zawarty) kreuje coś pozaliterackiego. Wydają się opatrzone rodzajem odautorskiego certyfikatu „gwarancja autentyczności”. Nie ma pewności, jak obronią się te wiersze wyjęte z życia i pozostawione same sobie w autonomicznym świecie fikcji zwanym literaturą.

Najpierw spróbowałem ustalić, czy autor rzeczywiście ma żydowskie pochodzenie, o czym sam na różne sposoby informował świat. To mogła być bowiem zwykła kreacja, przebieranki, coś w rodzaju pseudonimu „Mansztajn”, który to pseudonim też „udaje” semickie koneksje. Odpowiedź potwierdziła przypuszczenie, że żadnej kreacji tu nie ma, przeważa autentyk. Domagała-Jakuć napisał książkę o świecie (to jedna jej cecha główna) obserwowanym oczami Polaka żydowskiego pochodzenia (to druga jej cecha główna). Ten stan przejściowy, zawieszenie, pojawia się już w tytule. Hotel to miejsce czasowego pobytu, wskazuje na tymczasowość relacji z Jahwe, autor zdąża dokądś, a książka jest zapisem tego zdążania. Chwilowym punktem postoju, hotelem w długiej podróży.

W takim „rozkroku” kulturowo – narodowym żyło wielu polskich twórców pochodzenia różnego, często żydowskiego. Poniżej kilka zdań z opracowań, które ostatnio wpadły mi w ręce, a to przecież tylko wyrywki. Co rusz trafia się na historię pisarza o żydowskich korzeniach, który wzbogaca tę tożsamość o polski dorobek kulturowy:

Autor Mojego wieku wychowywał się na styku dwóch tradycji kulturowych i to one ukształtowały jego osobowość twórczą oraz niepowtarzalny idiom poetycki, w którym – już od etapu Mopsożelaznego piecyka – polszczyzna ściera się z językiem niemieckim, rosyjskim, francuskim oraz tradycją żydowską. Dorastał na styku kultur i kodów (…).

(Adam Dziadek, Aleksander Wat, Wybór wierszy, wyd. Biblioteka Narodowa).

Wiersze Meli (polskojęzyczne, bo chyba tylko takie pisała) zaskakują. Ich forma, słownictwo, tonacja odbiegają od tradycyjnego kanonu, którego „trzymała się” poezja żydowska. Jak wiadomo do końca XIX wieku była ona mocno skodyfikowana przez tradycję literacką i religijną i jej „ożywienie” wersyfikacyjne oraz „imaginacyjne” nastąpiło raczej późno jak na europejskie miary. Mela – sądzę – weszła w „wiek pisarski” na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy przez literaturę polską przetoczyły się już wszystkie „ówczesne awangardy”. W każdym razie wyraźnie widać w jej tekstach zafascynowanie rewolucją Peiperowo-Przybosiową (…).

(Leszek Żuliński, Melania Fogelbaum – Drzwi otwarte na nicość, wyd. Sonar).

Stefan Pommer łączył twórczość w języku polskim z żydowską świadomością narodową. Jego twórczość jest świadectwem przywiązania do obydwu kultur. Współtworzył wyjątkowy fenomen kulturowy (…). Miał świadomość przynależności do środowiska, które sam następująco charakteryzował w swojej publicystyce: „[…] są już w Polsce Żydzi […], którzy się nie wstydzą Syjonu i Jordanu, swojej przeszłości historycznej i swojego obyczaju; pisarze, którzy kochają zarówno Syjon, jak Wawel (…); pisarze, którzy opiewają zarówno ziemię, na której żyją, jak i radości, bóle i smutki swego narodu. Jest ich już spora ilość i będzie coraz więcej.”

(Karolina Famulska-Ciesielska, Stefan Pommer – wiersze wybrane, wyd. Brama Grodzka – Teatr NN)

Ta mantra wraca bezustannie. Pojawia się w dyskusjach o Zuzannie Ginczance, o Januszu Korczaku i wielu innych. I, jak się okazuje, musi wrócić przy omówieniu debiutu Szymona Domagały-Jakucia. Na ile ten proces jest świadomie kreowany i na ile jest to próba twórczego rozwinięcia licznych pierwowzorów – nie wiadomo. Wydaje się, że debiutant na razie nie próbuje korzystać ze znakomitych wzorców, jakie zostawiła historia w tym obszarze. Przypuszczam, że działa intuicyjnie, że po prostu dotknęła go ta sama dychotomia, która inspirowała wymienionych i niewymienionych powyżej pisarzy. Wątki buntownicze i bluźniercze sugerują związki z wzorcami Aleksandra Wata i w ogóle futurystów. Nie ma tu jednak śladu ówczesnych rewolucji językowych, a bunt ogranicza się do profanacji. Być może bardziej świadoma eksploracja wzorców jest dopiero poetycką przyszłością Szymona Domagały-Jakucia.

Tak czy owak, sytuacja się powtarza. To oznacza też z pewnością, że owo rozdarcie kulturowe nie jest epizodem historycznym, tylko trwałym archetypem rodzącym się samoistnie w kolejnych pokoleniach. I tu Hotel Jahwe zyskuje być może swój najważniejszy walor. Nie jako debiutanckie dzieło łódzkiego poety, nie jako odprysk mody na „poezję zaangażowaną”, lecz jako reprezentant istotnego, barwnego, kulturotwórczego zjawiska, jako nowy głos w dyskusji o ugruntowanym od wieków znaczeniu i silnym oddziaływaniu. Wartość tego zbioru na tle zjawiska, w którym się lokuje jest znacznie większa niż jego wartość odrębna. Jednak i samodzielnie jest to dobra książka. Autor posuwa się nawet do tego, że eksponuje swoje przywiązanie do religii chrześcijańskiej. W tomie pojawia się również (w obfitości) wybujały erotyzm, wątki społeczne, środowiskowe. Tego rodzaju mieszanina ma specyficzny potencjał: sama w sobie zawiera wiele sprzeczności, kontrastów, aż się prosi, żeby właśnie kontrast był głównym budulcem. I jest.

Mamy tu więc zderzenia:

- języka podniosłego, biblijnego, z ulicznym

Od niedawna w twojej bohemie jestem, wylęgarni charyzmatyków, ziom.
Znalazłeś mnie, choć próbowałem skryć się przed tobą w ciemnościach

(Chrystus to mój ziom)

- sacrum (tu: sfera ducha) z profanum (tu: sfera ciała)

czytam Ewangelię św. Mateusza rozdział 19 werset 12
a ty dzwonisz i proponujesz
piss fisting kakalaka meduza oral anal clinic scat

(Hymn do Miłości (jak szybko dojdę Zbawicielu))

- spraw uniwersalnych i spraw doczesnych:

Zstąp Jezu, prawica nie wie, że jesteś lewakiem
A lewica nic o Tobie nie wie

(Niekwaszony król (jak to będzie z przyjściem Syna Człowieczego))

I wiele innych. Te zderzenia nie nie neutralizują się wzajemnie, nie prowadzą też do syntezy, produkują za to czystą energię. Kontrast jest bardzo silnym środkiem, a tu został zwielokrotniony, wręcz (o czym – znowu – za chwilę) chwilami nadużyty. Jest to jednak energia na tyle szczera i autentyczna, że przy talencie pisarskim Domagały-Jakucia daje efekty często znakomite:

W czasie generacji post-X Jahwe sprawia że mogę cię zaspokoić
uwodziłem cię w duchu matki albo kuchennym nożem
(…)
uwodziłem cię w roku padających koni gospodarki kiedy dług wzrósł
tak bardzo że zaczęto szukać nowych kozłów ofiarnych bo Afganistan

i Irak przestały wystarczać a amerykańscy kapitaliści uwierzyli
w Marksa wykupując General Motors (…)

byliśmy dyfuzją kochających inaczej podróżą na peryferie kaniuli
po mięso i krew przebłagania moje usta dostały zlecenie
od umysłu by przebić twój bok sprawdzić jak jestem strzeżony klękam
twoimi kolanami wyznaję cię i ufam szeptem przygarniam nieco
kobiecej dezinformacji masz w sobie coś mojego co procentuje jak lepki
fetysz białek i cukrów prostych ostatnio Miłość przypomina mi
eucharystię w stenie erekcji/kulminacji trzeba klęknąć i połknąć (…)

(Erotyk msza albo dość dużo dobrej Duszy by zabrała nas gdziekolwiek)

Do profanacji (znany i użytkowany od zawsze kontrast „ubrudzenia” sacrum) dodaje trzeci element. Ciekawe podejście do kompozycji wiersza, pomysł na budowę „trójstronnych” kumulacji energii. Jest to zrobione znakomicie, jakikolwiek stan równowagi w tym tekście natychmiast jest zaburzany przez niszczący symetrię element. Prostą, lustrzaną koncepcję (sacrum i profanum) wzbogacono o trzecią (tło wydarzeń na świecie), wiersz przypomina warkocz, którego splot wymaga wprowadzania wciąż od nowa trzeciej opcji i temu zawdzięcza wdzięk. Efekt jest godny podziwu.

Co więc robią tu i ówdzie hojnie rozrzucone aluzje i komentarze do wydarzeń politycznych? Czy to objaw „zaangażowania” modnego ostatnio w młodej poezji? Prawdopodobnie tak, ale niezależnie od intencji autora, dużo bardziej interesujący jest walor kompozycyjny tych wątków, a nie ideologiczny. Po bliższym przyjrzeniu się ukazują rolę znakomitego tła. To swego rodzaju „miłość w czasach zarazy”, gdzie przecież nie o zarazę chodzi. A jednak bez tej „zarazy” polityki i wyzysku ekonomicznego, wiersze nie miałyby siły oddziaływania, którą mają, nie łapałyby „oddechu”.

Co do jakiejś szczególnej roli tomików poezji w walce z wyzyskiem kapitalistycznym i „syndromem smoleńskim” miałbym spore wątpliwości. Myślę, że czas obroni wartość literacką, a nie społeczną tych wierszy. Będą (jak zresztą chyba wszystkie inne o podobnych właściwościach) raczej istnieć na tle dziejów niż wpływać na nie. Podobnie jak bohaterowie tej książki istnieją na tle. Owo wspomniane wcześniej tło – kryzysy, kataklizmy finansowe, wojny militarne i polityczne, to patent nie nowy, uprawiany przez Tołstoja, Sienkiewicza czy wspomnianego wcześniej Marqueza. Proszę zwrócić uwagę, choćby w wierszu cytowanym powyżej: toż to skondensowana Wojna i pokój, a może raczej Quo Vadis. Jest epopeja, jest romans, jednostka na tle dziejów, jest zderzenie kultur. I jest efekt, dobry pisarski efekt. Że o „Trylogii” Sienkiewicza nie wspomnę (no – już wspomniałem).

To więc już drugi sprawdzony wielokrotnie patent (pierwszym jest zderzanie sacrum z profanum), zgrabnie i gładko użyty przez debiutanta. Nie wiadomo, czy to zabieg świadomy, wynikający z rasowego warsztatu poetyckiego, czy intuicyjny. Stawiałbym na to drugie, gdyż właśnie zimnej krwi brakuje mi w tej książce najbardziej.

Napisałem o dwóch zasadniczych cechach zbioru. Jedną jest ulokowanie go w tradycji zderzenia kultur polskiej i żydowskiej. Drugą wewnętrzne walory wierszy. Jeśli chodzi o tę drugą cechę, największą zaletą zbioru nie jest bezczelność czy niecierpliwość – to potrafi każdy pismak, chcący się wyżyć poetycko. Także szczerość (na granicy ekshibicjonizmu) sama w sobie nie jest zaletą, przeciwnie – to właśnie ona niszczy większość poezji „konfesyjnej”, czyniąc także drobne uszkodzenia w budowli Hotelu Jahwe. Największą zaletą jest rysujący się już talent autora do kumulacji napięć, sięgania po przeciwstawne skojarzenia i łączenie ich subtelnymi mostkami. Budowania kompozycji z więcej niż jednego czy dwóch elementów, żonglerka paradoksem i zmuszanie stereotypów do rozpoczęcia nowego życia. Ukrwienie uśpionych zaułków nie przez burzenie, a przez „przemeblowanie”. Nie sam patent, lecz metoda jego realizacji, często błyskotliwa. A więc finezja i warsztat, a nie barbarzyństwo, które okazało się – znakomitą co prawda – lecz jednak przyprawą, nie esencją. I nadużytą. Za tym brutalnym atakiem na świętości czai się jednak ogromny talent słowa i wyczucie proporcji. Dlatego właśnie (tym bardziej!) razi mnie brak kiełznania.

Autor załatwia więcej prywatnych rzeczy niż jest to potrzebne. Każe Literaturze służyć jakimś sprawom, zapominając, że ostatecznie wszystkie sprawy napisane i tak służą Literaturze. Wyraźnie bada siebie samego i świat, opowiadając zbyt często szczegóły i odkrycia niekoniecznie istotne z punktu widzenia dobrego wiersza. Igra z normami i konwenansami, co przynosi znaną każdemu przyjemność łamania tabu. Sprawdza ile można powiedzieć bezkarnie. Cóż, szybko się okaże, że wszystko można powiedzieć bezkarnie, bo jest to funkcją epoki. Bunt na tym etapie powinien się już ustateczniać, być może jest to łabędzi (a więc najpiękniejszy) śpiew tego właśnie, jednostkowego buntu, tym bardziej przejmujący, że debiutancki, można powiedzieć – dziewiczy. A jednak, pomimo wszelkich wdzięków i zapału (który się udziela), Domagała-Jakuć tkwi w dość sztubackich eksperymentach, które inni, niepiszący, realizują sprawdzając „co będzie jak kopnę nauczycielkę”, „co będzie jak wybiję okno u sąsiada”. Co będzie, jak się napisze w jednej strofie słowo „Jezus” i słowo „cwel”? Nic nie będzie. Będzie lepszy albo gorszy wiersz i zależy to od czego innego niż przekraczanie dawno nieistniejącego tabu. Wiersz, w którym zestawił te dwa słowa jest dobrym wierszem, ale nie z tego powodu.

Jeśli bunt się ustatecznia = szuka lepszych rozwiązań, to na razie mamy jednak do czynienia raczej z rykowiskiem niż z operą, chociaż należy pamiętać, jak wiele inspiracji i dzieł wszelkich lotów wygenerowały rykowiska. Są idee żądające zrównania natury z kulturą, ale Hotel Jahwe zdaje się pomijać ten postulat, mierzy się z Kulturą (przez wielkie K) jak równy z równym, ciągnąc ją na postronku ku Naturze. Kłopot jest nie w tym, czy Kultura pójdzie jak na sznurku. Kłopot w tym, że Natura jest znacznie bardziej wyrafinowana niż jej przaśne proroctwo, księga Domagały-Jakucia. Jedzenie surowego mięsa przynależy do tej samej natury, co konstrukcja skrzydeł osy, a słowo „chuj” jest tak samo pozakulturowe, jak słowo „bozon” (i tak samo kulturowe). Ta droga za chwilę przestanie wyglądać na tak prostą, na jaką wyglądała i właśnie to – co autor zrobi z tym wnioskiem – jest najbardziej interesujące. Oczywiście to tylko moje przeczucie.

Najsłabszą stroną książki są wiersze bezpośrednio krytykujące zjawiska społeczne („Bulla profana”, „Prezydent lot”, kilka innych). Stylizowanie ich na „jeremiady” nie daje im siły biblijnego proroctwa, przypominają bardziej facebookowe awantury lub komentarze na Onecie. Na tle innych wierszy, tych międzykulturowych, a nawet nieco przedawkowanych erotyków, wypadają po prostu blado. Nawet, jeśli ostatecznie umówimy się, że w każdym jednym utworze z Hotelu Jahwe chodzi o seks. Bo i tak można go zinterpretować. Zdecydowanie, uleganie naiwnej modzie na „zaangażowanie” nie posłużyło tej poezji.

Wracając do wspomnianych „jeremiad” – można tu spotkać znacznie więcej stylizacji biblijnych. Głównie są to nawiązania do mów prorockich i do psalmów (np. w wierszu „Jahwe”). Nawiązania językowo dość powierzchowne, czas pokaże czy autor rozwinie ten kierunek, czy porzuci.

Czas interesuje mnie w tej książce najbardziej. A dokładniej – nawet nie w tej. Interesują mnie kolejne książki Szymona Domagały-Jakucia. Potencjał, jaki tu znalazłem jest ogromny, wyobraźnia – oryginalna, background – swoisty, pojedynczy. Jeśli poeta nie straci świeżości, zapału, intensywności widzenia i opisywania barw, a jednocześnie zyska więcej zimnej krwi, o czym pisałem wyżej – kolejne książki mogą być jeszcze bardziej interesujące.

Sławomir Płatek

 

Autor: Szymon Domagała-Jakuć
Tytuł: Hotel Jahwe
Wydawcy: Dom Literatury - SPP. Oddział, Śródmiejskie Forum Kultury - Dom Literatury, Łódź 2013
Wydane w seriach: Biblioteka Arterii, Forum Młodej Literatury
ISBN: 978-83-62733-97-2

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.