Przyjechał do mnie w odwiedziny Andrzej Sosnowski. Nie tyle też do mnie ani w odwiedziny, ile w poszukiwaniu noclegu. Tajemnicza sprawa, skoro Port z Legnicy już definitywnie odpłynął i buja się gdzieś po dalekich morzach i oceanach, tj. po wodach, kanałach i kałużach Wrocławia (bodajby został zburzony), a napis sprayem na wiadukcie – bramie wiodącej ku mrokom, tfu, ku urokom mojego osiedla – zmienił się tej zimy z „Witamy w krainie latających siekier” na „Miejsce dla obłąkanych”. Niedobrze. Sprawę cokolwiek ratuje widniejąca obok skromniejsza i dużo starsza inskrypcja: „Sowa bez oka działa nie legalnie” (sic!), świadcząca o tym, iż mieszkają czy też raczej bywają tu jednak ludzie z wyobraźnią, aczkolwiek na bakier z ortografią. Ale dlaczego Andrzej? A do tego Sosnowski? Zdaje się, że też w końcu nocował, skoro rano pakując się oświadczył, że już tu nie wróci, co wydało mi się do niego podobne („wychodzi z domu i nigdy nie wraca”). Odtąd sypiam spokojniej.
Odkąd sypiam spokojniej, pojawiły się problemy z jawą. Niedawno w Carrefourze zająwszy strategiczną pozycję w kolejce przy mniej obleganej kasie zostałem nagle sprowadzony na ziemię oświadczeniem stojącej przede mną sympatycznej kobiety w średnim wieku, iż oto „zbliża się koniec świata”, z niezbędnym dopowiedzeniem, iż chodzi o ten „zły świat”. „Jakbym nie wiedział”, odpowiedziałem, tj. chciałem odpowiedzieć, w końcu jednak, jak przystoi cywilizowanym ludziom w obliczu światowych katastrof, wyraziłem tylko swoje ubolewanie, co zabrzmiało dość dwuznacznie, po czym posmutniałem.
Łabędzia, Krucza, Bociania to nie Mikołów, gdzie poeci na pniu się rodzą, a urodziwszy się z miejsca do pisania poematów siadają, chociaż jeszcze raczkować nie poczęli, co im zresztą nie przeszkadza tęgo pierwsze weltschmerze byle czym zagłuszać, co to ich widma po Górnym i Dolnym Śląsku na przemian krążą. Ludzie pióra do Ptasińca mojego podmiejskiego, wsiowego zgoła w odwiedziny nie zaglądają, chyba że we śnie, co sprawia, że czuję się tutaj jak, nie przymierzając albo i przymierzając, Angelika wśród piratów, czyli zasadniczo jak idiota, a jeśli zdarza mi się jeszcze kpić z apokaliptycznych wizji, jakimi raczą mnie tu i ówdzie moi bliźni, to pewnie tylko dlatego, ażeby śmiechem pokryć to, co w swej istocie tragiczne – upadek człowieka. Wyznaję szczerze: ciarki mi po plecach przeszły, a razem z ciarkami przeszła mi ochota do wszelkich podśmiechujek.
Prawdę mówiąc, gdyby moja skłonność do podśmiechujków nie była wrodzona, byłbym ją już dawno wysublimował w coś innego, na przykład w predylekcję do bicia piany (choć osobiście wolałbym miesić wapno), a to już, przyznacie Państwo, było by coś. Tymczasem egzystuję na poły jako „neurotyczna osobowości naszych czasów”, jak ją była określiła pani Horney, na poły zaś jako człowiek upadły-na-duchu, że pozwolę sobie na pomnożenie bytów metodą „na-dywiz”, którą z takim upodobaniem stosował pan Heidegger.
Subtelnym trikiem ludzkiej myśli, w którym jednakowoż pobrzmiewa nuta desperacji, w owym upadku człowiek potrafi odnaleźć jednak i moment pocieszenia, a nawet postępu. Oto upadła-na-umyśle neurotyczna osobowość naszych czasów dokonuje bowiem „pierwszorzędnej mistyfikacji”, jak to był swoim zwyczajem niebrzydko ujął pan de Man, polegającej na złudnym poczuciu panowania człowieka nad przyrodą. Co na to przyroda? Przyroda zawsze może „potraktować go jak rzecz i przypomnieć mu o jego sztucznej bylejakości, natomiast on nie jest w stanie przeistoczyć nawet najmniejszej cząstki natury w coś ludzkiego. W tak pojętej idei upadku z pewnością zawiera się postęp samowiedzy: człowiek, który upadł jest cokolwiek mądrzejszy od głupka łażącego tu i tam bez pojęcia o wyrwie w chodniku, która za chwilę podetnie mu nogę”, jak powiada dalej de Man.
Podetnie albo i nie podetnie, jak świat światem bowiem, świat pełen jest głupków łażących tu i tam bez pojęcia o wyrwach w chodnikach, szczęśliwie je omijających i twierdzących na domiar, że na ich rozum wyrwy w chodnikach w ogóle nie istnieją, jako że ich nigdy na oczy nie widzieli, nie wspominając już o potykaniu. I nic im nie zrobisz, jako że będą sobie żyć, aż dokonają żywota utwierdzeni we własnej prawdzie, która ani w ząb nie przypomina twojej. „I weź ty potem człowieku to noś”, że zacytuję Poetę.
Co zatem z owym postępem samowiedzy, skoro „upadły filozof, poddający refleksji przepaść dzielącą te dwa następujące po sobie stany, jest nawet jeszcze mądrzejszy, acz nie uchroni go to żadną miarą od jego własnego potknięcia”, jako dalej snuje de Man?
Może postępu w tym nie ma zatem ni dudu, a może jest nawet przeciwnie, która to myśl nieobca jest niejednemu „jeszcze mądrzejszemu”: „Kto się złego obawia – powiada Friedrich Ch. Hebbel w Dzienniku – temu się złe wydarza; demony każą go za podejrzenie”.
Może zatem miast starać się być „jeszcze mądrzejszym”, należałoby próbować raczej pozostać, mimo przeciwności losu, „jeszcze mądrym”. Albo zgoła – i niech mnie demony ukażą za samo podejrzenie! – przyjąć za swoje reguły działania łażącego się tu i tam głupka, gwizdającego na wyrwy-nie-wyrwy w chodnikach. A kto mądry ten trąba i niech się potyka!
Grzegorz Tomicki
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.