W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Zajadłe czepianie się bieżących chwil jest cechą ludzką – naturalną – i żeby nie wiem jak światu przedstawiać – reklamować! – własną naturę, refleksyjną i wrażliwą, liczy się „teraz”. Poza tym: refleksyjna natura własna też najlepiej „teraz” się reklamuje. Po „teraz” w ramach refleksji można ewentualnie dzieła sztuki wyrabiać – jeśli dzieła. Głębia spojrzenia, gest i uśmiech Świętego Jana od Mistrza Leonarda – trzeba ćwiczyć. Ryzyko napotkania Salome istnieje – oczywiście, ale po cóż by żyć w takim razie? Wino niezmiennie czerwone, zaś zmieniające się zapachy, kolory włosów i tęczówek, słowa, gesty, smaki… Na przykład: orzeźwiający chrupot  śniegu pod stopami, muzyka obejmująca nas jeszcze zza zamykanych drzwi, poranek z papierosem na balkonie i widok na niekończące się, ośnieżone szczyty. Śpij, jeszcze wcześnie, zrobię kawę. Albo inaczej: plaża upalną nocą, jazgot gitar z głośników, śmiech, kostiumy kąpielowe i bermudy, nie podobasz mi się i nie wiem co to jest, przed północą budzący się wiatr i za chwilę szaleństwo windsurfingu w środku nocy, potem jeszcze jeden drink na dobranoc czy dzień dobry, rano złożeni jak łyżeczki w pudełku, kawa,  niezmiennie. Wieje? Nie wieje, śpijmy dalej, ach ty. Jeszcze coś: którąś jesienią inny spot, znowu noc, zapach wilgotnego siana, przechodzę przez ścianę, wchodzę do łazienki, przy oknie stoi paw – pióra jak wachlarz pełen klejnotów. Niemal mistyczne przeżycie. Opisałem to w swojej pierwszej powieści. Próbuję oddać aurę, klimat. Życie to furia. Kolejny papieros, kolejny drink. Kolejne wschody i zachody słońca, gdzieś w drodze – bo zawsze jest się w drodze, zawsze. W innej powieści jedna z bohaterek mówi do towarzyszącej jej podczas kremacji ciała męża przyjaciółki, że trumna pozostanie zamknięta. – Nie chciałby, abyśmy widziały go tak… pokonanego.

Po raz pierwszy przed Świętami Bożego Narodzenia towarzyszy mi tak silnie wyrażone poczucie klęski. Może jeszcze nie pokonany, ale… Biorąc pod uwagę, że urodziłem się sześć lat po wojnie, do przedszkola chodziłem w barchanowych pończochach, w szkole pisałem stalówką maczaną w kałamarzu, że pierwsza płyta Cohena wyszła dwa lata przed moją  maturą, że zaraz potem był King Crimson, Pink Floyd i pozostali wizjonerzy, że pierwszy traktat Arystotelesa przeczytałem na drugim roku studiów (zacząłem czytać w tramwaju i  była to „Fizyka”; przejechałem całą trasę trzy razy, a kiedy wysiadałem byłem przekonany, że Słońce kręci się wokół Ziemi), że uczestniczyłem w tworzeniu dobrodziejstw i szwindli współczesnej nauki – nie było tego mało i właściwie nie wiem, skąd to poczucie klęski. Towarzyszyłem kobietom pięknym, w większości błyskotliwym i dostatecznie wymagającym, abym ani nie plewił grządek ani nie siedział przed telewizorem. Wreszcie, przez kilkadziesiąt lat wykonując zawód, który ma w dewizę wpisane „po pierwsze nie szkodzić”, nie tylko to mi się udało, a kilka razy wypalony zawodowo byłem. Z pewnością uczestniczyłem w „teraz” świata. Porażki były – oczywiście, ale klęska? Świata, który przeżyłem?

Bo świat się zmienił, a klasa tej zmiany jest głęboka. Jestem jak najdalszy od stwierdzenia, że zmienił się na gorsze i jest to zastrzeżenie, które czynię od bardzo wielu lat. Jest inny – a czy lepszy lub gorszy – o tym decydować będą pokolenia odległe od współczesności co najmniej tak dalece, jak moje „teraz” odległe jest od „teraz” Mistrza Leonarda, kiedy malował wspomniany gest – wówczas alegorię, której stulecia metamorfoz nadały wartość symbolu. Trzeba czasu, aby właściwie ocenić walor zmiany i dlatego sądzę, że oceniamy najczęściej pochopnie. Albowiem jeśli mojemu dzieciństwu towarzyszył telefon z tarczą i słuchawką na sznurze, a dzisiaj w kieszeni noszę smartfon, który – nie tylko w sensie rzeczowym – zawiera niemałą  część mojej historii i w fundamentalny sposób wpływa na moje „teraz”, to być może jest to zmiana o klasie porównywalnej z wybudowaniem pierwszej drogi, założeniem pierwszej szkoły, zamieszkaniem w pierwszej jaskini? Albo z wynalezieniem bomby atomowej, gilotyny, kuszy? Można się zacząć zastanawiać, ale – podkreślam jeszcze raz – jest na to za wcześnie. Pewien drogowskaz jednak mam, a jest nim właśnie to poczucie klęski. Dlaczego?

Aby rozpocząć ten esej, sam sobie udzieliłem pozwolenia na tekst w inny sposób osobisty niż dotychczas. W przywołanych obrazach wybiera on wrażenia z różnych głębokości. Proste i  powierzchowne – najczęściej opisujące otoczenie, gdzieniegdzie pogłębione – próbujące oddać radość z bycia wtedy tam, wreszcie niedopowiedziane – bardzo osobiste, kotwiczące się bardziej w opowieści, która powinna być fikcyjna. Ale to moje życie, mogę o nim opowiadać, a kiedy patrzę na barwę napisanych słów budzi się we mnie uśmiech. Tak, są one dostatecznej głębokości, są jak ciemność na obrazach Parmigianina i Caravaggia – przejrzysta i lśniąca, są jak „Popołudnie Fauna” Debussy’ego – z niedookreślonym, upalnym krajobrazem, jak dowolna rubajjata Omara Chajjama – świat przemija, ale przecież pozostaje. W nas – dopóki jesteśmy. Wybrane słowa są dla mnie samego dowodem, że pozostał.

Dzisiaj na to nie mam już czasu. Zajadłe czepianie się bieżących chwil jest dzisiaj czymś zupełnie innym aniżeli niegdyś. Traci poczucie głębi – z prędkością której nie kontroluję, być może nie kontroluje jej już nikt. Powstaje płaski świat po którym ślizgamy się od zdarzenia do zdarzenia, od wiadomości do wiadomości, od obrazu do obrazu – to obrazkowy świat, a obrazy są najczęściej ohydne, obrobione w Photoshopie, o kolorach które nie istnieją, perspektywach zaburzonych, zniszczonych planach, z których jakiś zawiera z pewnością ukryty, niewolący mnie przekaz. Ślizgamy się po zamarzniętej emocjonalnie powierzchni – w rozumieniu dawnych emocji, bowiem wszystkie radości, wszystkie euforie i ekstazy tkwią głęboko pod antarktycznie zmrożoną powierzchnią o nazwie przyjemność. Ewoluujący tak a nie inaczej świat zabrał nam tamto wszystko, a pozostawił doraźną przyjemność – naskórkową – a gdzież ruch ręki, napięcie mięśni, przyspieszone bicie serca, gdzież wreszcie bezkresy imaginacji umysłu każdego z nas, tego umysłu, w którym jeszcze niedawno zawierały się nasze udręki i ekstazy? Pozostały irytacje i przyjemności – jakież to poniżające w zestawieniu z możliwościami. Moimi też i dla mnie również jest to poniżające. Przyspieszenie powoduje spłycenie, spłycenie powoduje spowszednienie, spowszednienie powoduje zobojętnienie, zobojętnienie powoduje poszukiwanie. Gdzie? W smartfonie, w laptopie, w sieci. Kolejnej podniety, która za chwilę okaże się jeszcze bardziej doraźną niż poprzednia. Po raz pierwszy przed Świętami Bożego Narodzenia towarzyszy mi tak silnie wyrażone poczucie klęski.

Nie znam rozwiązania. Być może przyniosą je następne lata, dziesięciolecia. Tracimy ludzką naturę w dotychczasowym jej rozumieniu, a nabywamy nowej – też przecież ludzkiej, bo naszej. Ale poczucie klęski jest przemożne. Bo za chwilę nikt – i ja też – nie będzie w stanie prześledzić metamorfoz gestu Świętego Jana; odczuję przyjemność i pójdę dalej patrząc na trzymany w ręku ekran który mi podpowie, gdzie czeka następne przyjemne odczucie. Kiedy pomyślę, że dwadzieścia lat temu spędziłem cały dzień wpatrując się w jeden obraz w Galerii Drezdeńskiej – obraz, który kilka razy już opisałem i nadal niemal nic z niego nie rozumiem… Czuję się upokorzony. Zabrano mi coś nie pytając o zdanie, być może zabrało się to samo, być może nikt tego nie przewidział. Głębia – to coś płynące z trzewi. Teraz można co najwyżej mieć biegunkę.

Przesłanie? Nie wiem, czy ten esej je ma. Jest do przemyślenia. Jest niespójny – wiem. Jest jak choinka z dzieciństwa wstawiona między wszystkie obrazkowe choinki które przesyłamy sobie nawet nie chcąc – ale tak teraz wypada. Jego przesłanie leży pod choinką ze smartfona – którą za chwilę ktoś z nas komuś z nas prześle. Niech go dołączy, razem z fragmentem wiersza, który go zamyka.

– Stój!
Ty masz słuchać.
Każdym skóry włoskiem,
Więc każdym nerwem nasłuchuj głębokim,
Jak z tyłu biją dzwony szekspirowskie,
Jak dziwnie śpiewnie dźwięczą moje kroki.

– Przejdę.
Przechodzień –
Cóż z ciebie zostawię?
Posąg ze soli, starca z ciężkim wzrokiem?
Tego, co przeżył już  c a ł ą  epokę?
Czy tylko durnia po zwykłej zabawie? –[1]

Wesołych Świąt. Wszystkim. Czas na właściwe oceny kiedyś przyjdzie. Na razie pozostaje niepokój. Z poczuciem klęski można się oswoić.

Jerzy Alski



[1] „Od pleców” – Stanisław Grochowiak, „Nie było lata”, Czytelnik, Warszawa, 1969.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.