W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Kiedy Donald Trump zwyciężył w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych uwierzyłem, że historia naprawdę lubi powtórki, choćby dla żartu – niebywałego tym razem, jak wynika z analogii, którą przytoczę. Piszę ten esej przed głosowaniem Kolegium Elektorów, zatem różnie jeszcze może być, ale dotychczasowe obserwacje upoważniają mnie, jak sądzę, do przedstawienia owego  żartu. Donald Trump mieszka w Nowym Jorku, zaś siedzibą prezydenta jest Waszyngton. Około trzystu sześćdziesięciu kilometrów podróży do prezydentury – drogi, której każdemu etapowi towarzyszyły oczy świata, zaś obrazy z kampanii prezydenckiej i głosowania stawiały przed te oczy korporacje informacyjne, jak najbardziej światłe i absolutnie niezależne. Poniżej tytuły prasowe, które wyroiły się w mojej wyobraźni z chichotu historii.

„Potwór uciekł z Nowego Jorku!!!”
„Ludożerca idzie na Filadelfię!!!”
„Tyran zatrzymał się w Wilmington!”
„Uzurpator doszedł do Baltimore!”
„Jutro Trump będzie w Bethesda”
„Prezydent Stanów Zjednoczonych, pan Donald Trump, jest oczekiwany w Białym Domu”

Tytuły są trawestacją nagłówków z gazet francuskich, jakie ukazały się pomiędzy 26 lutego a 20 marca 1815 roku, w którym to czasie Napoleon przebył drogę z Elby do Paryża. Zmieniły się jedynie nazwy miejscowości. Trawestując kolejnego bohatera, dobrego wojaka Szwejka, można by sformułować sentencję, że muchy zawsze srać będą na obraz najjaśniejszego pana, byle jakiś był pod ręką i byle najjaśniejszy pan przebywał w oddaleniu od łapki na muchy. Bo im bliżej, tym muchy bardziej czołobitne. Taka to już much natura, to znaczy mediów.

Poglądy Donalda Trumpa są bliskie poglądom Patricka Buchanana, jednego z najbardziej światłych umysłów współczesnej Ameryki. Patrick Buchanan jest zakamieniałym konserwatystą. Mam nadzieję, że zostanę właściwie zrozumiany po napisaniu, że uwielbiam irytować się Buchananem. Jego błyskotliwy styl wnioskowania, lotność sformułowań, celność argumentacji – wszystko to powoduje, że trzeba, czytając Buchanana, trzymać się na baczności; nieopatrzna chwila i człowiek ląduje u metodystów śpiewając hymn Amazing grace w wersji sprzed czasów politycznej poprawności. Jest ona o tyleż lepsza, że prawdziwa i Patrick Buchanan jest o tyleż samo lepszy od współczesnych poprawiaczy rzeczywistości, o ile tamta wersja – zdruzgotanego moralnie kapitana statku wożącego niewolników – jest lepsza od mdłej i budyniowatej wersji którą, przymuszone poprawnością polityczną, narzuciły  same sobie amerykańskie kościoły. Wiecie, o czym mówię – nie ma tam określonych słów. Niemniej te słowa istniały w przestrzeni Stanów Zjednoczonych i istnieją w ich przestrzeni historycznej nadal – nie da się ich wymazać, żeby nie wiem jacy liberałowie sobie tego życzyli. Można się z tymi słowami ugodzić, tak, jak to zrobił człowiek, którym uwielbiam się irytować. „Zachód nie wynalazł niewolnictwa, Zachód położył mu kres” napisał Patrick Buchanan i jest to prawda, której się dzisiaj nie pamięta, lansując w jej miejsce wieczną hańbę, jaka spada na nas z powodu uczestnictwa w tym niegodnym procederze. Ani nie byliśmy pierwsi, ani jedyni i to my z tym jako pierwsi skończyliśmy, wpisując w nasze  konstytucje należną wszystkim wolność. Wielu ludzi propaguje dzisiaj tezę, że bycie Amerykaninem albo Europejczykiem to powód do wstydu. Nie czuję się zawstydzony tym, że żyję wśród podobnych sobie ludzi, z podobnym bagażem historycznym, w podobny sposób próbując sobie z nim poradzić. Nazywając rzeczy po imieniu i uznając ich historyczną obecność nie uważam siebie za szowinistę, albo rasistę. Myśmy z tym skończyli. Dlatego mam prawo uważać, że kultura, do której przynależę, mimo wszystkich niedostatków, ma lepsze perspektywy. Bo buntuje się przeciw udawaniu, że jest łopatką do piasku. Na przekór oświeconym brukselskim decydentom i amerykańskim neokonom. Ten śmieszny – według absolutnie niezależnych mediów – człowiek, nie udaje. On taki jest – akceptuje siebie z pokorą kapitana amerykańskiego statku wożącego niewolników. Nie jest łopatką do piasku teraz ani nie był nią przedtem i z pewnością nie zamierza nią być. Szuflą – owszem. Być może kilofem. Widziały gały, co brały i jak się okazuje, widziały dobrze. Bo wzięły jego, a nie kobietę, która kłamie nawet wtedy, kiedy mówi prawdę. Ale robi to z poprawnością polityczną. Ta zaś odbiera ludziom ich historię i kulturę. Widocznie takie są jej zamiary.

Niewiele wiemy o najnowszej historii Stanów Zjednoczonych, a zapoznanie się z pewnymi faktami może okazać się na tyle pouczające, że zaczniemy staranniej rozglądać się wokół siebie. Być może dane też nam będzie dostrzec, że pewne historyczne fakty nas – Europejczyków dotyczące, zniknęły niezauważenie, albo zostały pokrętnie przekształcone w zdarzenia co innego mówiące i co innego wnoszące do historii kontynentu. Garść przykładów. Przypadająca w roku 1992 pięćsetna rocznica podróży Kolumba przez Atlantyk – Columbus Day, minęła bez narodowych obchodów, zaś poprawne politycznie środowiska nawoływały, aby wykorzystać ten czas na skruchę i pokutę za ludobójstwo, niewolnictwo, wyniszczenie środowiska i wyzysk, które ten odkrywca sprowadził do obu Ameryk. W roku 2004 zakazano w szkołach kilku stanów Ameryki recytacji fragmentów „Deklaracji Niepodległości” Thomasa Jeffersona jako antykobiecej, antymurzyńskiej i za bardzo proreligijnej. Władze Karoliny Południowej zostały niemal siłą zmuszone do usunięcia z gmachów publicznych flagi Skonfederowanych Stanów Południa, na co Georgia, bojąc się tego samego, pośpiesznie zmieniła flagę stanu, na której uprzednio widniała replika sztandaru Konfederacji. Zakazano stawiania flag Konfederacji na grobach poległych żołnierzy Południa. Nalega się, aby na listę zakazanych lektur wpisać przejmujące arcydzieło Harpera Lee Zabić drozda. Teraz najlepsze. Przygody Huckleberry Finna Marka Twaina, od których, jak powiedział Hemingway, pochodzi cała współczesna amerykańska literatura, zostały usunięte z listy lektur szkolnych w całej Ameryce. Autorytatywna wypowiedź na temat tej powieści jednego z amerykańskich akademików: … „najbardziej groteskowy przykład rasistowskich śmieci, jakie daje się dzieciom do czytania”. Czy neokońska poprawność polityczna uważa, że ludzie są aż tak głupi? Jeśli tak, to właśnie się pomyliła.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Jestem jak najdalszy od twierdzenia, że na przykład  niewolnictwo było chwalebne, albo że go nie było. Ono miało miejsce i było haniebne. Ale stanowi część historii cywilizowanego świata i to taką, która, wśród innych, spowodowała, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Potępiliśmy niegodne działania naszych poprzedników, staraliśmy się i nadal staramy zrekompensować potomkom ofiar krzywdy, jakich doznali ich przodkowie i, być może, doznają oni sami nadal i nie ma absolutnie żadnego powodu, abyśmy tkwili bez przerwy na kolanach, bo tak nam każe głoszona przez liberałów poprawność polityczna. Historia jest jedną całością i tylko jej akceptacja jako całości może człowieka uwolnić od jej ciemnej strony – pozwolić mu dalej tworzyć, dla dobra wszystkich. Postęp jest dostatecznie wyraźnie widoczny aby upoważnić nas do zachowania historii taką, jaką ona była, bez sentymentów i resentymentów. Odrzuciwszy rzeczywisty obraz historii, czego domagają się od nas współczesne elity, pozostaniemy bez historii jako takiej. Człowieka od chomika odróżnia posiadanie historii.

Można by pomyśleć, że piszę o problemach Ameryki i tylko Ameryki – nie są to problemy Europy. Brukselscy myśliciele, skoncentrowani tyleż na mierzeniu jajek w osi długiej co na relokacjach nieszczęśników uciekających od wojen będących w sporej części tychże myślicieli zasługą pozornie nie mają czasu, aby poprawność polityczną wprowadzać na starym kontynencie w aż takim wymiarze. Tak? Nic bardziej mylnego.

Wybrawszy największą rodzimą księgarnię internetową każdy może w okienko wyszukiwarki wpisać: William Faulkner. Imię i nazwisko amerykańskiego pisarza z Panteonu dwudziestowiecznej literatury światowej, laureata Nagrody Nobla, jedynego spośród wielkich twórców amerykańskich, którego łączy się z elitą europejskiego pisarstwa – z Jamesem Joyce’em, z Marcelem Proustem, z Samuelem Beckettem, z Robertem Musilem. Każdy może wpisać to nazwisko i nacisnąć Enter. I co? I nic. Nie ukaże się żadna pozycja. Nie ukaże się Sartoris – opowieść o tym, co nieodwracalnego wojna robi w człowieku. Nie ukaże się Wściekłość i wrzask – opowieść dziecka tak bezdusznie skrzywdzonego, że taka wściekłość i taki wrzask są niemal nie do pomyślenia. Nie ukaże się trylogia: Zaścianek, Miasto, Rezydencja – saga o ludziach próbujących porządkować namiętności: od dotyku banknotów po dotyk ciał. Nie ukaże się Azyl – fascynująca opowieść o splugawieniu wszystkiego, co tylko da się splugawić. Nie ukaże się nic. William Faulkner nie istnieje. Może to być przypadek, ale jakimż unikalnym przypadkiem musiałaby być sytuacja laureata Nagrody Nobla, którego kilkadziesiąt pozycji wydano w tym kraju do 1989 roku? Byłżeby on komunistą? Ani trochę! Przyczyna jest zupełnie inna.

Lwia część twórczości Williama Faulknera dotyczy losów ludzi zamieszkujących fikcyjne hrabstwo Yoknapatawpha ze stolicą w Jefferson. Opowieść o nich Faulkner rozpoczyna wspomnieniami z okresu kolonizacji ziem indiańskich przez białych osadników (Wielki Las), właściwą narrację prowadzi od czasów Wojny Secesyjnej (Absalomie, Absalomie), zagęszcza w okresie pomiędzy wojnami (Sartoris, Azyl, Koniokrady, dwie części trylogii) i kończy po Drugiej Wojnie Światowej (trzecia część trylogii – Rezydencja). W konglomeracie potomków imigrantów, niewolników i rdzennych mieszkańców, biednych i bogatych, prostych i uczonych, Faulkner dochowuje wierności realiom historycznym, społecznym i psychologicznym. Nierówności i niesprawiedliwości społeczne interesują Williama Faulknera w umiarkowanym stopniu i nie one są treścią jego przenikliwych opowieści – on interesuje się motywacją: dlaczego ludzie niekiedy zabijają siebie albo innych z pozorną beztroską, zaś innym razem z narażeniem życia wyciągają wrogów z bagna. Jak tworzą przestrzeń dla siebie. W jaki sposób tworzą związki i co ich tak naprawdę wiąże. Pajęczyny swoich opowieści snuje w absolutnie określonych realiach – te opisałem już wyżej – często z brutalnością właściwą farmerom, myśliwym, byłym żołnierzom. To są właściwe powody, dla których geniusz literatury stał się w tejże literaturze osobą niepożądaną – bo jego opowieści cechuje realizm właściwy czasom, w których one się dzieją. Jeżeli opowieściom Williama Faulknera odebrano prawo do istnienia, to odebrano prawo do istnienia historii – bo one są osadzone w historii, a tamta historia wyglądała tak, jak on ją opisał. Człowieka od chomika odróżnia posiadanie historii – przypominam. Bez historii człowiek będzie musiał zadowolić się kołowrotkiem, kawałkiem marchewki oraz nadzieją, że uniknie rozdeptania – jak chomik.

Żyjemy w czasach, w których niepoprawne politycznie jest podkreślanie chrześcijańskiego charakteru Świąt Bożego Narodzenia, ale nawet wywodząc ich genezę od Saturnaliów nie sposób zaprzeczyć, że obecnie jest to święto narodzin Boga chrześcijan. Być może przyjdzie nam się kryć z opłatkiem po piwnicach aby nie urazić niczyich uczuć. Zejdę zatem do piwnicy i dopiero tam otworzę Pieśń o Rolandzie – nasz kulturowy odpowiednik Szach-Name, Mahabharaty, czy Iliady. Do piwnicy, bo przecież przeczytam:

„Bijcie, baronowie, nie ociągajcie się! Prawo jest przy Karolu przeciw tym
nienawistnym: Bóg nas wybrał, abyśmy wydali prawdziwy sąd.”

Być może brukselscy uczeni, wzorując się swoich waszyngtońskich kolegach zakazujących czytania w szkołach Huckleberry Finna, wygnają Pieśń o Rolandzie z kanonu lektur szkolnych, aby nikt się nie obraził. Nawet takie horrendum potrafię sobie wyobrazić i dlatego ćwiczę czytanie w piwnicy. Mam tam już niezłą biblioteczkę, zaś w niej, na paradnym miejscu stoją poezje Lautréamonta, urugwajskiego o francuskich korzeniach Izydora Ducasse – zatem w jakiś sposób migranta. Czuję się zatem nader poprawny politycznie, czytając:

„Tak, dobrzy ludzie, to ja wam rozkazuję, żebyście na rozgrzanej w ogniu do
czerwoności szufelce spalili, dodawszy odrobinę żółtego cukru, tę kaczkę niewiary
o wargach z wermutu, która, wylewając w melancholijnym boju między złem i dobrem
łzy nie spod serca płynące, czyni wszędzie, bez maszyny pneumatycznej, próżnię
powszechną. Nic lepszego wam nie pozostaje.”

Pozostaje. Możemy jeszcze, fałszując i pogwizdując Leonarda Cohena, najpierw wziąć Manhattan, a potem Berlin. Pozostańmy chwilę przy piosence. Ten biznes modowy naprawdę mi się nie podoba, szanowny panie, a tym bardziej dragi na chudnięcie. A za małpkę i skrzypce z dykty dziękuję bardzo.

Jerzy Alski

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.