W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Dawnymi czasy wielkim powodzeniem cieszyła się tzw. "poczta literacka”. Internetu – przypominam nie było, więc młódź poetycka wagonami słała swoje wiersze do gazet. Zwłaszcza do krakowskiego tygodnika „Życie Literackie”. Periodyk ten był wydawany w latach 1951-1991. A więc przez 40 lat, co – przyznacie – imponujące. Redakcja mieściła się przy ulicy Wiślnej – niemalże u jej wylotu na Rynek. Dozgonnym naczelnym był Władysław Machejek – postać barwna, osnuta licznymi anegdotami. Człowiek trunkowy w sposób sympatyczny.

W życiu widziałem go tylko raz. Związek Literatów Polskich wysłał mnie do Moskwy na jakiś zlot. Były to późne lata 80. Korespondentem prasowym był tam wtedy Marek Wawrzkiewicz i on – przy okazji – Moskwę mi pokazywał. Zawiódł mnie też do Domu Literatów (zwanego też Domem Gribojedowa) przy ulicy Hercena – obiektu pięknego, kultowego i legendarnego, który pojawia się nawet w Mistrzu i Małgorzacie Bułhakowa. Wchodzimy – i na kogo wdziewamy się tuż przy drzwiach pierwszej sali? Ano na Machejka. Głowa zwisała mu nad pustą flaszką, toteż niewiele więcej mam do opowiedzenia o tym spotkaniu.

Ale wróćmy do „Życia Literackiego”. Przez te długie lata przewinęło się przez jego łamy setki pisarzy. My, młódź literacka, wysyłaliśmy tam obowiązkowo swoje płody do druku, aczkolwiek najczęściej były odrzucane. A kto miał jakąś krztynę talentu, ten trafiał do „Poczty literackiej”. Tam mogliśmy dowiedzieć się, że nie jesteśmy tacy źli, ale „na druk jeszcze za wcześnie”. Przez jakiś czas pocztę prowadziła Wisława Szymborska (jeszcze nie-noblistka), a potem – przez długie lata – Tadeusz Śliwiak. O!, to też była postać! W tamtych czasach jeszcze nie wiedziałem, że jeziorko czystej przyjdzie mi z nim wypić przez kolejne lata. W Polsce Ludowej było goło, ale wesoło – i od tej strony nie dam złego słowa na nią powiedzieć.

Po Śliwiaku pocztę w ŻL przejął Marek Sołtysik.

A „poczta literacka”, ówczesna i tamtejsza, miała swój autorytet i być może niejednemu adeptowi trochę się przydała. W każdym razie wielu czytelników od niej zaczynało lekturę kolejnego numeru ŻL. Ładny skrót, no nie? Jakby przestawione inicjały mojego imienia i nazwiska. To mi wtedy dawało nadzieję. A Śliwiak jednak po jakimś czasie wydrukował mnie w owym ŻL, co od razu poprószyło na mnie – przepraszam za wygórowane słowo – szczyptą sławy.

*

Osiemdziesiąt lekcji wiersza. Kryłem się za ksywką „Flażolet z Farlandii”. Lubiłem tę robotę, choć zdarzały się spory, a nawet pomstowania na mnie. Należały jednak do rzadkości. Teraz, przeglądając tę książkę, widzę, że garstka moich „klientów” ma już znane nazwiska. Czy dzięki mnie? Eeeee, aż takiej zasługi sobie nie przypisuję i dziś – z perspektywy czasu wydaje mi się, że główna zasługa „poczty literackiej” polega po prostu na nieustannej dyskusji, odpowiadającej na proste, ale zasadnicze, dwa pytania: dlaczego wiersz jest zły i dlaczego wiersz jest dobry? Tak czy owak przeczesywanie „średniej debiutanckiej”, to tak jak wyprawa na grzyby latem pełnym suszy. Ale tu i tam znajdujemy niespodzianki, czytaj: prawdziwki.

*

Dzisiaj poniekąd pocztę poetycką zastępują warsztaty. Jest ich cała masa. Na tej niwie też się udzielałem. Warsztaty mają tę przewagę nad „poradnictwem na odległość”, że polegają na żywej rozmowie, do której mogą się włączać wszyscy obecni.

Wygląda to tak: weźmy na to, Pani Ania czyta wiersz. Słyszą go wszyscy. Moderator warsztatów chwali Panią Anię lub gani. Pokazuje palcem, co w wierszu dobre, a co niedobre. I jakie poprawki są konieczne. Czasami włączają się do tych ocen pozostali słuchacze. No więc mamy dyskusję. Po niej Pani Ania będzie szlochała w piąstkę nad swoim beztalenciem albo nie zasypiała do rana z sukcesu i dumy.

W warsztatach jest jakaś wartość dodana, tzn. właśnie dysputa o warsztacie. Ale ja do dziś nie mam pewności, czy warsztatu można nauczyć. Często spotykamy się z autorami „niereformowalnymi”, którzy nie pojmują, dlaczego ich ganimy. Nie przyjmują krytyki. Nie pojmują porad. Nie umieją się uczyć. No cóż: przypadki pospolite… Ale bywa także inaczej. Spotykałem na warsztatach autorów, którzy szli po znakomitej ścieżce. Im nasze nauczanie nie było potrzebne. Ale nam było potrzebne, bo mieliśmy kogo wskazać palcem: o, patrzcie, talent to talent. Prawdziwy talent nie wymaga bowiem nauki. On się bierze z wrodzonych predyspozycji. Mniemam też, że z oczytania, bo połykanie literatury to cudne szkolenie i trening własnego gustu. Wystarczy tylko ten jeden mały drobiazg: trzeba połykać, a nie powielać. Trzeba mieć „słuch literacki”, wyobraźnię i nieszablonowo widzące oczy oraz otwarte uszy na świat i siebie.

To wszystko są „syndromy”. Jednak nieprawda, że li tylko wrodzone. Tzw. inteligencja twórcza to dar z nieba. Reszta sama wypływa z atramentem.

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.