W 3 numerze SL prezentujemy Jarosława Kapłona, autora niebędącego debiutantem, który jednak nie zaistniał jeszcze w „pierwszoligowym” obiegu poetyckim. Ma to swoje zalety – jego poezja jest dzięki temu pełna niezglajszachtowanych obrazków, nostalgicznych wycinków i zgrabnych spostrzeżeń. Polecam, bo naprawdę warto.
Zapraszam do lektury.
Paweł Podlipniak
Jarosław Kapłon rocznik 1972. Urodzony we Wrocławiu obecnie zamieszkuje w Zamościu. Autor trzech tomików wierszy Sprawy przyziemne, Grawitacja oraz Projekcja. Laureat Konkursu Poetyckiego im. Swietłany Owczarskiej zorganizowanego przez Portal Poetycki "PODDASZE", V Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego w Oleśnie "SZUFLADA", Ogólnopolskiego Konkursu, Literackiego XXX JESIEŃ POETYCKA w Sławkowie, a także Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Ogród Ciszy”. Jego wiersze publikowane były w PKPZin, Migotaniach oraz w antologiach pokonkursowych. Miłośnik zielonej herbaty, posiadówek na świeżym powietrzu i muzyki z nutą wiecznej zmarzliny.
oswajanie chmur
w mieście lato chyli się ku upadkowi dzieci bawią się rzucając kamieniami
w plastikową lalkę która ma zawiązane oczy a my leżymy nago
na nowym dywanie trzymamy się za ręce czytamy na głos wiersze
o wrześniowym słońcu które leniwie przesuwa się po ścianie jak cienie
żołnierzy w kierunku stacji kolejowej gdzie zrobione zostało
to czarno białe zdjęcie z czasów wojny senna mucha
nie dokucza już jak w upalne dni lata nie nadlatuje z góry
niczym samolot luftwaffe leży nieruchomo obok czarnego wazonu
który chłonie łodygi kwiatów ich arterie zielonych żył jak pęk ostatnich dni
samotność
boję się słów i powrotów więc stoję przed drzwiami
z ręką na klamce czekam aż ktoś otworzy
przekroczy próg jako pierwszy jeszcze raz spojrzy na schody
zamknie drzwi zapyta o zdrowie zaproponuje herbatę
opowie swój sen wczorajszy ogarnie stos
niepotrzebnych rzeczy wypełni luki w pamięci
zapisze białe kartki z których wcześniej nie dało się nic
wyczytać ani wykreślić więc pukam
trzy razy i czekam ukryty między nim a nikim stojącym
przed drzwiami czajnik gwiżdże w kuchni słychać kroki
otwierają się drzwi ten ktoś nie proponuje herbaty
pokój
puchną półki na książki nie ma już miejsca
na światło z głośników telewizora wyfrunęły
wszystkie białe ćmy na miarę gołębi pokoju
w związku z tym więcej mówi się o wojnie
zielona herbata stygnie jak ciało na którym
brakuje kolorów miejsc na koronkowe miłości
myśli zwisają z sufitu niczym sześcioramienny
żyrandol wycelowany prosto w głowę
następstwa
w środku nocy sen uległ zawieszeniu cała paplanina o owcach
poszła na marne wiatr wiał jakby ktoś się powiesił i martwy
próbował rozkołysać świat już na dobre
bóg jeden wie co czeka nas o świcie w radiu mówią o nieodnalezionym samolocie
i Rosji która dojdzie do warszawy w trzy dni
dziadek wczoraj wspomniał dobrze że mieszkamy blisko lasów
będzie gdzie się schronić pamięta jeszcze kilka takich miejsc
później oparł głowę na rękach i się rozmarzył
osobiście powątpiewam w jakąkolwiek wojnę
chociaż dwa dni temu wyciągnąłem mundur
z szafy zakurzone pagony w stopniu sierżanta
zmatowiały to już dziesięć lat jak zostałem
przeniesiony do rezerwy
mit człowieka niewyspanego
regularnie podchodzę do okna w tych czasach
nawet zima ma swój urok zwłaszcza między blokami
kiedy przed domem wyrastają kolejne zaspy
po przebudzeniu jedynym doznaniem jest cisza
adwentowy spokój niesie się wśród słupów telekomunikacji
zamiast śniadania wystarczy głos z radia lub zwykła gazeta
całe to porządkowanie rzeczy układanie włosów
prognozowanie wiosny nie ma sensu
w historycznej sprawie
najpóźniej jutro śnieg wycofa się na pozycję obrońcy
teraz uderza jasnym światłem rozmywa w oczach
ostatnie godziny ciemności gdzie nadzy szturmujemy sen
pod mięsistymi kołdrami
wiatr rozbudza dzikie tumany szaleństwa
hordy uniesionych nóg po drugiej stronie ulicy szpital
na kształt punktu pierwszej pomocy
pomiędzy tym wszystkim formuje się obraz pełen zamarzniętych ławek
zasypanych samochodów miękko lądujących ptaków
a my wyprostowani apelujemy o minutę ciszy
za tych co musieli wstać wcześniej
splin
oddaliśmy wszystkie niepotrzebne rzeczy zapakowane w jutowe worki
teraz zmrożeni październikowym chłodem wpatrujemy się w telewizor
jakby stąd miało nadejść najgorsze i cholera wie co jeszcze
podobno kobiety po trzydziestce dostają niekończącego się bólu głowy
który graniczy z migreną tylko od czasu do czasu kiedy przypadkowo
uchylisz nogi ciało nabiera życia w obrzydliwie ludzki sposób
więc skąd ta obojętność w której tkwimy od rana liczę kroki a raczej ślady
niewidoczne na podłodze bo w nich ukryte jest ciepło
choć utlenia się tak szybko jak włosy
koło czasu
urodziłem się kiedy Edward Gierek wizytował Wrocław
matka mówiła do mnie cichym głosem śpiewała
serdeczne piosenki a ja płakałem bez przerwy
kiedy zacząłem chodzić dotykałem wszystkich rzeczy
jakbym nie mógł się nacieszyć guzikami w telewizorze pokrętłami
w kuchence gazowej i czarnym nosem psa
który ze mną rósł przekonany że jego świat zawieszony jest
poprzeczkę niżej więc poddawał się ze stoickim spokojem
moim torturom patrząc wiernie w oczy
gdy zostałem ojcem teraz ja przyglądam się jak ranni żołnierze
w bitwach na podłodze bohatersko giną
w ferworze walki ostatni dinozaur umiera na moich oczach
trafiony plastikowym meteorytem obok nóg przejeżdża pusta ciężarówka
skręca do kuchni po kanapki z tuńczykiem Azor patrzy
jakby przeżywał dejavu pocieszając się papką z kaszy i kurczaka
karma
szukam śladów rodzimej historii po linii matki
dziedziczę albumy przyrodnią siostrę
która skoczyła z siódmego piętra
podobno kobieta z mieszkania obok
półszeptem wspominała coś o dziesięciu
dowodach na reinkarnację
kotka ociera się o moją nogę
patrząc w kierunku lodówki
to raczej odruch niż próba kontaktu
rzekomo tak ułożony jest świat
pryzmat
szybsze są tylko oddechy lub krew hamowana regularnie
kiedy zaspany mówię o tabletce ty na granicy dwóch światów
przywracasz przedmioty bacznie obserwujesz czas
jakby nie było jutra a wszystko wokół intensywnie krążyło
wraz ze zbliżającym się brzaskiem ledwo widocznym
oknem za którym pochylony wiadukt przenosi pociągi
układa niczym palce na klawiaturze gotowy odegrać codzienność
ludzie jak mroczki przed oczami są wszędzie tam
gdzie załamywanie światła niemożliwe staje się możliwym
na wynos
czekam przestępuję z nogi na nogę patrząc na scenę powyżej
gdzie półnaga kobieta wyrzeka się przyzwoitości
wypycha sztuczne jarzmo metamorfozy na zewnątrz
wzdłuż baru mężczyźni o płomiennych twarzach opowiadają
swoje historie do lustra potem testują wytrzymałość barmana
śniąc o wodospadach czystych jak pisuary w szkole obok
zagrzebuję palce w orzeszkach rozsypanych w półmisku to raczej
zabijanie nudy niż objaw nerwicy po pracy
każdy ma chęć przegryźć czymś słonym tą gorycz
właściwie gdyby nie barmanka wychodząca z zaplecza
niosąca jedzenie w tekturowym pudełku nie zauważyłbym
jak ograniczony jest człowiek kiedy myśli tylko o jedzeniu
akwarium
w ogródku przed domem syn zrobił cmentarz dla rybek
mówi że wypada pamiętać o każdej z nich
przed pójściem do szkoły podlewa je wodą z nadzieją
że którejś nocy przypływ zabierze je ku oceanom
nawet podczas śniadania spogląda na akwarium
obserwuje czy śmierć nie pływa gdzieś w cieniu moczarek
lub zwinnie nie pełznie po dnie upodobniając się do podłoża
wieczorami kiedy wpatruje się w podwodny świat
namacalne są tylko kamienie cała reszta wyślizguje się z rąk
projekcja
trwa cisza jak wtedy kiedy ktoś na płynnej siedemnastce przejechał kota
chłód przenika papier i skórę przechodzę z łóżka na fotel
w rzeczywistość wymyśloną naprędce włosy elektryzują się od zimna
krew szumi w okolicach skroni przy stole cztery krzesła
pusty półmisek po owocach z okna widać ten sam fragment nieba
powietrze bezgłośnie przemieszcza się w stronę drzwi
uchodzi przez dziurkę od klucza
uobecnienie
na ogół telefon milczy
miłość spowalnia jak Internet
leniwie dopisuję blogi zastanawiam się
co można zrobić w kontekście nudy
ile zwyczajnych dni uśmiercić
w szare popołudnie bezcelowo
przyglądam się białym kartkom
połaciom ośnieżonych pól
miastom które przechodzą frustrację
poetycko przenikają w zobojętnienie
niby kobiety na drugiej zmianie
w niedalekim przedsiębiorstwie tekstylnym
posłusznymi ruchami
przesuwają się wolno
w czas przyszły
rozstanie
to nie boli tak bardzo nie dolega omijam park zakochanych
bulwar nad rzeką kino przy rondzie chodzę głównymi ulicami
wdycham więcej zanieczyszczonego powietrza zapuściłem brodę
kupiłem trampki i przestałem czytać ckliwe wiersze
pracuję w sklepie a popołudniami wymyślam mściwe piosenki
słucham niemieckiej muzyki z lat osiemdziesiątych i podpatruję
przez judasza sąsiadki nocą przychodzi do mnie studentka
z pierwszego piętra i bez słów kładzie mi się do łóżka
trzeba mieć więcej optymizmu mówi
rojenie
obudziłem się kilka minut po czwartej nad głową
zapalona żarówka dokuczliwie rozpraszała
żółte światło jakbym leżał na dnie chińskiej rzeki
włączyłem telewizor rzeczywistość dopiero
nabierała kolorów moja kobieta z zamkniętymi oczami
uprawiała sen wymyślając menu na kolejny obiad
zupa z pierożkami wonton i makaronem
kurczak gongbao po chwili fantazja się urwała
nieskończenie długo trwała cisza jakby ten od projekcji
miał przerwę poszedł w tym czasie na kawę a ci od szczęścia
wzięli wolne bo na łóżku obok nie było nikogo
czarna materia
musi istnieć coś więcej niż ja i ten pokój
może miłość która iskrzy na samym początku
najbardziej kiedy diabli biorą rozum
odwróceni ku sobie zlizujemy bitą śmietanę
ze wszystkich części ciała
później wpatrzeni w fototapetę Nowego Jorku
palimy na spółkę ostatniego papierosa
przy otwartym oknie słuchamy muzyki
człowiek ma chęć wyjść na balkon
wszcząć rewolucję
załamanie światła
patrzę przez krawędź łóżka jest całkiem widno wszechobecny głos z telewizora
oddala się spływa miąższ wrześniowego lata
nieważne jest miasto za oknem oraz cierpki smak pod językiem
kilometry ulic o których szybko zapominamy
tylko dotyk uczula zaciska się gwałtownie później światło brązowieje
na naciągniętej skórze przywiera niczym ciepłe
ubranie na kolejne zimowe dni stąd już blisko do ciebie
słyszę jak niepostrzeżenie poruszasz się
pochylona nade mną patrzysz głęboko w oczy
jakbym wiedział co będzie dalej
impresja
leżę na nierównej podłodze czytam książkę
słońce formuje świt
oblepia światłem dachy
każda minuta jest zdaniem
słowem w którym ukryta jest myśl
niczym wiadukt prowadzi na drugą stronę
do stacji gdzie sens
na chwilę zakłóci głęboki oddech
lub ujadanie psa
utkwi gdzieś w pamięci
jak krajobraz wsi
zduszony w czarnym punkcie mapy
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.