W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Był czas, kiedy wskaźnik produkcji stali był wyznacznikiem dobrobytu i poziomu rozwoju państw. Działało to tak: silne gospodarki Europy i Ameryki do rozwoju potrzebowały stali, co napędzało huty i kopalnie i z kolei wzmacniało znów gospodarkę. W uproszczeniu dużo stali = silna gospodarka.

Tak też rozumiano to w komunistycznych Chinach, gdzie gospodarka była taka sobie. Nic więc lepszego nie dało się zrobić niż podnieść produkcję stali. Rozumowano, że skoro stal = postęp, więc w jakiś magiczny sposób, po przetopieniu wszystkiego co się da, zadziała alchemia modernizmu, metal uszlachetni lud.

Skonfiskowano wszystko, okradziono miliony ludzi z łyżeczek, nożyczek, narzędzi rolniczych, które przetapiano i - faktycznie! - produkcja stali znacząco wzrosła. Wskaźnik śmierci głodowej również znacząco wzrósł.

Czytam ostatnio sporo smutnych, prawdziwych i prostodusznych statystyk dowodzących, że w Polsce czyta się najmniej książek w Europie. Fakt, wierzę, że może tak być. I właśnie z powodu tego zacofania metody promocji czytelnictwa są równie naiwne jak metody napędzania gospodarki przy pomocy przetapiania klamek na sztaby.

Fakt, że w krajach, w których czyta się obecnie dużo książek, jest większy dobrobyt, lepsza koniunktura i w ogóle jest lepiej. Wyciągamy stąd prosty wniosek - wystarczy zmusić ludzi, żeby przeczytali jak najwięcej, a stanie się raj.

Pracowałem kiedyś w instytucji popularyzującej czytelnictwo. Właśnie w taki sposób. Nie poprzez pielęgnację potrzeb intelektualnych czy duchowych, a po prostu przez namawianie do czynności czytania. Chciałem tak normalnie, po branżowej przyjaźni porozmawiać o literaturze, bo lubię. Próbowałem z szefem całej inicjatywy i z głównym menedżerem. Główny menedżer jako wzięty postmodernista był najogólniej bardzo niechętny do jakiejkolwiek wymiany poglądów (nowatorska metoda popularyzacji czytelnictwa - unikać wymiany poglądów). A szef...

Szef stwierdził, że np. polska literatura jest do niczego i że oprócz Gombrowicza (ale też bez przesady) nikt niczego tu nie napisał. Poza tym ogłosił, że polska literatura jest „do dupy”, gdyż aby ją zrozumieć, trzeba znać historię tej części Europy, a żeby zrozumieć np. literaturę amerykańską niczego nie trzeba wiedzieć, bo piszą o takich rzeczach, które każdy zrozumie (przypis autora artykułu: każdy, kto ogląda amerykańskie filmy). I dlatego amerykańscy pisarze ostatnich 150 lat są wielcy, a polscy - z tego samego okresu - są zakompleksieni i słabi.

Nie chcę polemizować z tą opinią, chcę tylko powiedzieć, że ta opinia (w ustach propagatora czytelnictwa) martwi mnie bardziej niż fakt, że Polacy nie czytają książek.

Mieszkam czasowo w Rumi. Rumia nie robi nic dla wspierania czytelnictwa. Dzieją się, owszem, drobne (ograniczone budżetem) inicjatywy biblioteki i tzw. „biesiady literackie” z autorami książek kucharskich i piosenkarzami, którzy po sukcesach w latach 80. napisali autobiografie (lata 80. niestety minęły już jakiś czas temu). Tak naprawdę jednak w domach kultury dzieją się głównie biesiady biesiadne, na których strażacy toczą pianę z gaśnic, Katarzyna Skrzynecka dowodzi, że wciąż warto ją złapać za pupę, lokalni grafomani fałszują do spółki z lokalnymi szarpidrutami, a interesuje się tym głównie komisja rewizyjna urzędu miasta. Chłopaki w dresach stoją wieczorami pod sklepem całodobowym. Nie czytają książek, bo gzyms i daszek wystarczą, żeby dowiedzieć się wszystkiego o świecie. Świat kończy się o jakieś trzysta metrów od bloku, bo tam jest już inny gzyms, inny daszek i inny całodobowy.

W Rumi (małe miasto) są dwa domy kultury. W obu zadeklarowałem chęć prowadzenia sekcji literackiej dla młodzieży i w obu otrzymałem odmowy, ponieważ nie mówię po kaszubsku (walor finansowy) i nie mam pupy jak Katarzyna Skrzynecka (walor kulturotwórczy). Sekcji literackiej nie ma wcale, są za to sekcje np. aerobiku. Obie strony konfliktu kulturowego i wszystkie sekcje są jednak całkowicie obojętne dla chłopaków stojących pod całodobowym.

I to właśnie martwi mnie bardziej niż zanikanie czytelnictwa. Bardziej martwi mnie, że dresiarze ubierają się w dresy i kupują piwo, chociaż nikt nie ma prawa im go sprzedać. Któryś z nich zostanie kiedyś Królem Rumi, będzie miał najdroższy dres w całym mieście, a może nawet wypasiony samochód. Być może jego laska będzie bardzo inteligentną kobietą, dla której jedyną drogą rozwoju będzie związek z Królem Rumi. Król kupi jej od czasu do czasu wieniec róż wielki jak cmentarny, kosz słodyczy i wino za sto złotych, gruzińskie, bo tylko gruzińskie kosztują sto złotych i są jednocześnie półwytrawne. Czasem pójdzie z nią do domu kultury na Miejski Przegląd Piosenki Kaszubskiej, bo dom kultury w Rumi robi takie przeglądy i niewiele więcej robi (nawet nie odbiera telefonów). I właśnie to martwi mnie bardziej niż fakt, że Polacy czytają mało książek.

Gdybym tak poszedł pod ten sklep i spróbował być pozytywistą, skończyłbym gorzej niż Siłaczka. Na pytanie „dlaczego nie czytasz książek”, usłyszałbym odpowiedź „spierdalaj” i nie martwi mnie wulgaryzm. Martwi mnie to, że gdybym był mniej sprawny fizycznie niż jestem i postanowił nie „spierdalać”, doznałbym znaczących uszkodzeń organizmu. Żadna drukarnia nie dokona korekty takich błędów edytorskich. Więcej. Gdybym zachęcał do czytelnictwa w którymś z owych domów kultury na którejś ze wspomnianych imprez plenerowych, skończyłoby się tak samo, bo Skrzynecką każdy chce zobaczyć, a czytają tylko „pojebani” i najwidoczniej animatorzy kultury są tego samego zdania.

Mieszkając w Rumi niewiele mogę. Aby cokolwiek móc, muszę dojechać do Trójmiasta. Spędzam więc dużo czasu w pociągach Szybkiej Kolei Miejskiej. Jest to rodzaj opancerzonej drezyny z fotelami, których profil zaprojektowano na podstawie książki „Wady i deformacje kręgosłupa”, przenosząc rysunki owych deformacji jako wzór profilu. W momentach, kiedy nie buja, próbuję czytać. Pozostali w stężeniu fifty-fifty wbijają słuchawki w uszy i słuchają.

Aż się prosi (prawda? jakoś tak niedokończone zdanie), żeby napisać „słuchają muzyki”. Można się, owszem, spierać o definicję muzyki, ale nie każdy dźwięk powtarzany w regularnych odstępach czasowych jest muzyką. Gorszy jest fakt, że jestem zmuszany do słyszenia tego czegoś. Jeśli ktoś lubi relaksować się przy brzmieniach młotów pneumatycznych, maszyn tkackich lub innych automatów perkusyjnych - jego sprawa, ale niech zrobi tak, że ja tego nie słyszę. Mam wrażliwy słuch.

Cóż to jednak jest - stuk - stuk - stuk - stuk, jeśli nie upadek obyczajów. Mówi się wszędzie o tej kulturze - składa się na nią literatura, muzyka, film, malarstwo, inne objawy. Skoro ludzie nie czytają, to może słuchają? Słuchają, ale mnie jednak bardziej martwi to, że słuchają takich rzeczy niż to, że mogliby nie słuchać niczego lub że nie czytają książek. Pierwszym objawem postępu cywilizacyjnego będzie wyjęcie słuchawek z uszu lub zmiana repertuaru w empetrójkach. Dopiero potem literatura.

Wracając z jakiejś imprezy poetyckiej postanowiłem przejść się wzdłuż pociągu. Pociąg był przypisany do spółki IC w wersji TLK, zawierał wagon barowy, wagon first class, szereg wagonów second class, przeplatanych wyżej wymienionymi, a każdy z nich nieco inny. A to z przedziałami, a to bez przedziałów, a to z tapicerką na siedzeniach, a z dziurami po tapicerce. W każdym przedziale przynajmniej jedna osoba krzyczała w komórkę, a w każdym wagonie znajdowały się dwie palarnie opatrzone szyldem WC. 1/4 przedziałów była miejscem na wpół skrywanej libacji. Poczekałem więc, aż palarnia się przewietrzy, dokonałem obowiązków fizjologicznych i postanowiłem się przespacerować po tym miasteczku - skansenie naturalizmu. I policzyć.

40% podróżnych czytało. Mniej więcej 1/4 z nich czytała gazety o tym, kto komu zrobił loda, ale 3/4 czytało książki. Tak czy owak, jedni i drudzy czytali. Wśród książek przeważały stenogramy z „Władcy pierścieni” (nazywane niekiedy „literaturą fantasy”), kryminały o tym, że ktoś kogoś zabił, a ktoś inny znalazł tego kogoś, kto zabił tamtego kogoś, ale! ten i ów czytał Stasiuka, Tokarczuk i (zgroza...) Tołstoja, a jednak....

A jednak z Warszawy do Gdyni jechało się wówczas siedem godzin. Udałem się do palarni (przepraszam, do WC) mniej więcej w okolicach Tczewa i dopiero później poczyniłem owe statystyki. I tak dokonując czynności niepalnych w palarni, z przyzwyczajenia (nie umiem tego inaczej wytłumaczyć) postanowiłem umyć ręce. Udało się. Była woda (nie zawsze bywa) i mydło. A dokładniej - po sześciu godzinach jazdy, w zasranym i zasikanym kiblu w TLK, mydło było suche i zupełnie nieużywane - krawędzie i narożniki, napis firmowy - były ostre i nietknięte wodą.

I to martwi mnie bardziej niż zanik czytelnictwa.

Sławomir Płatek

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.