No i zagrali chłopaki. Ach jak ja się martwiłem o gardło Coverdala, jak się martwiłem o dobór utworów. O nagłośnienie i o sceniczność perkusisty. Ale jednak bardziej byłem napalony niż się martwiłem. I co? I dobrze było. Stałem (skakałem również, bujałem się, tudzież rozpychałem, kiedy za bardzo chciano mnie sprasować), darłem ryja i nie mogłem wyjść z podziwu, że sześćdziesięcioletni blondynek na scenie ma wciąż tak doskonały głos. Rzeczywiście, już w połowie lat 70. można było zauważyć, że on naprawdę pracuje nad wokalem. Poszerza skalę, cyzeluje barwę, artykulację, wzbogaca o nowe brzmienia. Jak sądzę nagrywał się całymi godzinami, słuchał, analizował. W żadne bzdury o naśladowaniu Planta nie wierzę. W niektórych momentach mają po prostu podobne cechy, ale to przypadkowa zbieżność, wyolbrzymiona przez fakt, że i muzyka z tej samej (szerokiej) strefy gatunkowej. O ile jednak Plant był wcześniej (jak czasem wspominałem, pięć lat w tamtym okresie to cała epoka) i śpiewał w lepszej kapeli (Zeppelini vs Deep Purple – gra do jednej bramki), to ostatecznie jest po prostu słabszym wokalistą od Coverdala. Ten drugi jest punktem odniesienia sam dla siebie, a że czerpie elementy z najlepszych wzorców rocka, to co? Elementy. Plant też czerpał, przed nim było paru Murzynów i Janis Joplin, których naśladował na pewno bardziej niż sam był potem naśladowany.
A jeszcze ważniejsze – kto mając 60 lat nadal śpiewa równo i bezbłędnie? Gillan skrzeczy, Plant piszczy, Dio… umarł. Kto jeszcze umie śpiewać? O czym tu gadać, nikt chyba. Do tego na żywo – głośno, z wigorem, czysto we wszystkich rejestrach, jeszcze latając po scenie.
Perkusista zrobił swoje. Tichy jest świetnym technikiem, solo było efekciarskie, chociaż wtórne po Aldridge’u. O ile ten drugi grał energetycznie, to pierwszy – siłowo. Aldridge był jak wściekły tancerz za bębnami, Tichy jak bokser. Ale nie było źle. Nowy element – pojedynek gitarzystów. Dostali swoje narożniki, my mieliśmy wiwatować i na tej podstawie był werdykt. Aldrich wygrał, jest eksponowany i rozpoznawalny. To on pisze muzykę, stąd faworyzowanie. Ale moim zdaniem Beach jest lepszy. Aldrich gra sprawniej, szybciej, bardziej precyzyjnie, ale to wszystko jakieś bez jaja. Dużo dźwięków i gęsto. Beach „pociągnął”, on ma feeling, jest niewiele słabszy technicznie, za to bardziej ekspresyjny na scenie (dużo bardziej), jego gra jest urozmaicona, ma puls, ciekawszą artykulację. Wbrew pozorom sporo wnosi do brzmienia zespołu. W ogóle uważam, że najlepsi gitarzyści, jacy trafili się w Whitesnake, to Vandenberg, Sykes i chyba właśnie Beach – wcale nie najszybsi. Najszybsi to Aldrich i Vai. Ale oni z kolei… właśnie Vaia krytykował Vandenberg za brak bluesowego feelingu i zbyt metalowe brzmienie.
Był jeszcze basista, Michael Devin. Bardzo dobry wykonawczo i scenicznie. W ogóle zespół wypadł znakomicie, widowisko było pierwszej klasy. Zastanawiałem się, czy nie zbledną po wyobrażeniach, jakie zostawił mi koncert DVD z 2006 roku. Nie, to naprawdę właśnie tak wyglądało, pomimo, że na płycie jest podrasowane montażem, pracą kilku kamer, może jakimś tam wyczyszczeniem. A jednak nie, na żywo nic nie stracili!
Było dobrze. Poniżej jeden link – jak było słychać z trybuny:
No jest najlepszy. Nie ma opcji, nikt nie podskoczy.
A teraz – jak to brzmiało pod samą sceną (byłem jakiś metr od barierki, prawie najbliżej jak się dało, jazgot i ścisk był potworny, ale i piękny):
Chwilami mnie widać nawet 🙂 ale nie powiem gdzie. Na niektórych filmikach z koncertu też słychać jak wyję. Tu jest artykuł o pozostałej części festiwalu Hard rock heroes, bo na razie napisałem tylko o głównym punkcie.
1 myśl na “Whitesnake w Spodku”
Komentarze zostały wyłączone.