O nowiutkiej płycie Rush

Od dwóch tygodni słucham „Clockwork angels”, nowej płyty Rush. To zespół, o którym powinienem pisać więcej, bo jest dobry i ważny – dla światowej muzyki i dla mnie prywatnie, a jak ciągle podkreślam – jestem tu prywatnie.

Poprzednia płyta zespołu była znakomita, ale nie powalająca. Nie dorównywała „Test for echo” i genialnej „Vapor trails”. Liczyłem na krok do przodu, choć nadzieje bywają płonne, zwłaszcza w przypadku starych zespołów, które zagrały już nieraz wszystko, co miały do zagrania. Zostałem mile zaskoczony.

O ile „Snakes and arrows” przynosiła brzmienie lżejsze i bardziej przejrzyste, przypominające nieco wcześniejszą (przełomową według mnie) „Roll the bones”, o tyle zagęszczenie dźwięków i sposób traktowania gitary w najnowszej, „Clockwork angels” przypominają „Counterparts”. Oczywiście to porównanie dość powierzchowne, bo tak naprawdę nowy album nie powiela niczego. Nie są może dwie ostatnie płyty krokami milowymi, bo też nie wiadomo, czy w tej muzyce da się jeszcze pędzić do przodu w takim tempie, jak dało się dziesięć lat temu. Ale i wtedy wydawało się, że to już koniec, że złoże prog-rocka jest wyeksploatowane. Po czym ukazały się „Test for echo” i „Vapor trails”, które zgodnie z regułami rocka nie powinny zaistnieć, więc kto wie? Tak czy inaczej – nie ma mowy o stagnacji.

Choć jest to stary, dobry Rush, dostaliśmy świeże brzmienie, niesamowicie energetyczne mimo, że panowie mają po 60 lat! Wprawne ucho wychwyci gigantyczne doświadczenie ukryte w niuansach, ale nie wychwyci zmęczenia życiem. I zero sztampy, słychać, że to są ci sami muzycy, co zawsze, ale nie słychać powielania pomysłów, podpierania się gotowcami wypranymi przez 40 lat wspólnego grania. Kompozycje powstawały od zera, przemyślany jest, jak zawsze, każdy dźwięk. Kolejne zwrotki i refreny są odrobinę inaczej zaaranżowane, jeśli za drugim lub trzecim razem powinno być o trzy dźwięki w pionie mniej, to jest o trzy mniej. Dodatkowe ścieżki instrumentów pojawiają się sporadycznie w wybranych miejscach, ale nie słychać jakiejś oszczędności formalnej. Widocznie i tym rządzi potrzeba, a nie jakieś odgórne założenie bądź machinalne i rutynowe powielanie.

Lee ma nadal swój głos, nie zmienił się, nie zestarzał, nie utracił skali ani tego dziwacznego, irytującego brzmienia, które jednak decyduje o charakterze całości. Tu nikt w ogóle „nie cofa głowy”, mówiąc językiem piłkarskim. Muzyka stwarza wrażenie, że najpierw padały pomysły, dowolnie śmiałe, a dopiero potem sprawdzano, czy to się da zrobić – i zawsze się dawało.

Płyta jest zdecydowanie do wielokrotnego słuchania. Próg „załapania” istoty rzeczy dla ludzi osłuchanych z Rush to kilka przesłuchań w spokoju. Dla nieosłuchanych – być może kilkanaście. Później zostaje przyjemność z powrotów. Rzecz w tym, że w gęstwinie dźwięków większość niuansów ginie w pierwszym kontakcie. Jednak bogactwo „Mechanicznych aniołów” jest ogromne, to zresztą decyduje o zachowaniu profilu zespołu progresywnego. Grane są krótkie utwory, zwykle nie rozbudowane w wiele kierunków. Barwa ich jest nieodbiegająca od średniej współczesnego rocka post-coś-tam (mam wrażenie, że wszystko, co się teraz gra jest post…). Decydują inne rzeczy. Perfekcja i niepowtarzalny styl poszczególnych muzyków. Detale kompozycji, aranżacji, zbudowane czasem w sposób, który trudno byłoby porównać z jakimkolwiek standardem komponowania. Drobne, ale karkołomne eksperymenty z położeniem akcentów, politonalność, kontrasty dynamiczne rozwiązywane w nietypowy sposób – dłuższe plamy dźwiękowe krzyżowane z gęstymi partiami perkusji, przejmującej rolę budulca brzmienia, a nie rytmu. Tego jest pełno! Wszystko nie da się wymienić, ale formuła rocka progresywnego zaproponowana przez Rush jest tyleż samo odległa od formuły grup (i samego Rush) z lat 70, co wciąż jednoznaczna i oczywista: to jest rock progresywny. Nie jakieś zlewki, tu nikt nikogo nie udaje. To inni udają ich.

Stężenie harmonii, kakofonia, asonansowe polifonie, wszystko nałożone na standardową, tonalną konstrukcję muzyki rockowej (a nieraz nawet na prostą, bluesową pentatonikę) – to oprócz podziwu może budzić konsternację. Nieosłuchane ucho zmęczy się pewnie po paru minutach. Zalecam wytrzymać i „przetrzeć się”. Tego problemu nie ma na poprzedniej „Snakes and arrows”. Jest bardziej przejrzysta, stąd porównanie do „Roll the bones”. Ostatni album kontynuuje linię nie tylko „Counterparts”, ale nawet bardziej „Vapor trails”. Różni się od niej nie tylko minimalnie (jednak) lżejszym charakterem, ale przede wszystkim brakiem minorowych tonacji, bardziej rozświetlonym charakterem. Gdyby jeszcze raz porównać do „Snakes and arrows”, to jest bardziej spójna. Poprzedniczka zaczyna się tak naprawdę dopiero po kilku utworach i chwilami trochę się „rozłazi”. „Clockwork angels” jest koncept albumem – tekstowo i muzycznie – monolitem. Może więc jednak jest to jeden długi utwór, tzw. rockowa suita, tylko rozciągnięta na cały album?

Chyba nie trzeba aż tak daleko brnąć w definicje. To po prostu muzyka dokładnie taka, jaką powinna być.

Nie wklejam żadnych linków, żadnych próbek. Tej płyty trzeba posłuchać od początku do końca, w spokoju, kilka razy. A żeby zrozumieć naprawdę dużo, trzeba by przesłuchać jeszcze pięć poprzednich płyt, w takiej kolejności jak wychodziły i każdą w spokoju, po kilka razy. To wzbogaca.

4 myśli na “O nowiutkiej płycie Rush”

  1. niestety, jeszcze nie posiadam „Clockwork…” , ale już słyszałem o niej wiele dobrego. ostatnią płytą Rush, która zrobiła na mnie wrażenie „w całości” była „Hold Your Fire”, ale to dawne dzieje. niemniej nadal im kibicuję, a kilka ich wcześniejszych płyt – m.in. „Grace Under Pressure”, „Moving Pictures” czy „Hemispheres” to mój absolutny kanon.

    1. to mamy trochę inaczej, bo dla mnie Rush zaczął się od Hemispheres i skończył na Signals, po czym zaczął znowu na Roll The Bones i trzyma się do dziś.
      grają dużo ciężej, gęściej i chyba znacznie trudniej w odbiorze niż dawniej.

      1. a tak, „Signals” także zaliczam do „ulubionych” i „Permanent Waves” dodałbym jeszcze…rzeczywiście mamy odwrotnie…od „Presto” już tak dokładnie nie śledzę tego, co nagrywają. dwie ich ostatnie płyty mam na półce, ale przyznam się, że rzadko słucham. niemniej przesłuchać choćby raz nowość Rush to dla mnie poniekąd dalej obowiązek 🙂

        1. wiesz, nic na siłę, ale ostatnie – zwłaszcza trzy – albumy nawet twarde i doświadczone ucho powinno przerobić co najmniej 5-8 razy żeby w pełni docenić. jeśli masz czas i ochotę, to warto spróbować.

Komentarze zostały wyłączone.