Ćma, która wytrzymała w świecy

Zdarzyło Wam się, że ktoś znienacka zaczął Wam puszczać muzykę i kazał zgadywać kto to gra? Fajne, ale po jednym utworze już by się chciało wiedzieć. A po całej płycie? A po pięciu?

Otóż dziś ciąg dalszy historii pięciu płyt oznaczonych numerami 1-5, bez tytułów (obiecałem dokańczać historię w kawałkach). W wypadku tej, o której dziś piszę zagadka była dość krótka, poznałem raczej szybko charakterystyczny głos, z całą pewnością stwierdziłem, że to David Coverdale. Uznałem, że to „jakiś Whitesnake” i miałem pozamiatane, dopóki się nie okazało, że to nie jest Whitesnake.

Ani Deep Purple. Płyta brzmi zamaszyście, świeżo, jest nośna, ma energię wynikającą nie tylko z głośnego grania (błąd wielu „ciężkich” muzyków – myślą, że wystarczy przypieprzyć i już jest energia. akurat! hehe), ale z radości wykonawczej oraz z sięgnięcia do najbardziej elektryzujących idiomów bluesa i rocka. Jest w środku trochę dołek miękko – balladowy, ale da się wytrzymać, a harmonie, zagrywki, opracowanie brzmieniowe, dynamika – genialne. Coverdale (bo to jednak on śpiewał), raczej w niskich rejestrach, z doskonałym wyczuciem nastroju, skryta wirtuozeria dla świadomego słuchacza o wprawnym uchu.

Płyta Into the Light (jak ćma – do światła) to płyta solowa, najspokojniejszy album Coverdale’a, pomijając mdłe początki po opuszczeniu Purpli (tamte płyty nie były spokojne, były sflaczałe. To różnica). Jest to spokój, który nie przynudza, pozostajemy w muzyce rockowej, często o dużym rozmachu i sile przebicia. Jest tu więcej bluesa niż gdziekolwiek u tego autora, więcej barw i więcej instrumentów. I więcej muzyków (kilkunastu wykonawców). Są to ludzie zwykle mało znani, powyciągani z różnych nisz muzycznych (m.in. znakomity Marco Mendoza), a autorem muzyki jest w większości wypadków sam Coverdale (wszystkie dostępne mi źródła sugerują taką wersję), co jest sytuacją raczej wyjątkową. Chociaż widziałem go grającego na gitarze gdzieś w sieci – i grał poprawnie. To może i muzykę też umie tworzyć, nie tylko śpiewać i pisać teksty. Można by więc uznać, że jest to jego najbardziej osobista płyta. I mało tego – jest moim zdaniem lepsza niż którykolwiek Whitesnake, może jedynie Restless Heart dorównuje jej muzycznie (oba te albumy sprzedały się słabo na tle marketingowych produktów spod znaku białego węża, a Restless Heart było firmowane jako Coverdale + Whitesnake. Chyba nie bez powodu). Co nie zmienia faktu, że z albumem 1987 jestem tak silnie sentymentalnie związany, że i tak podoba mi się najbardziej. Ale teraz staram się odcedzić sentymenty i pisać o muzyce. Into the Light jest po prostu fenomenalna. Żal, że nie gra tego na koncertach. A może jednak usłyszę w Katowicach jakiś kawałek?

Tak przy okazji – między DP, a Whitesnake wyszły jeszcze dwa inne solowe albumy – White Snake i Northwinds (potwornie miałkie i bez sensu), później jeden genialny, pisałem o nim – Coverdale/Page. I właśnie ten tu – czwarty. Najlepszy (moim zdaniem) wokalista rocka już nic więcej nie nagrał poza epizodycznymi warknięciami u zaprzyjaźnionych muzyków. Szkoda.

Próbka. Dreszcze, no dreszcze! Jak to wszystko chodzi! Klasyk w każdym milimetrze.