Jackson lubił dorzucić jeden – dwa mocniejsze kawałki na każdej swojej płycie. Udział Eddiego Van Halena w nagraniu Beat it wspominany jest ze wzdychaniem, pojękiwaniem i zachwytem. Słusznie, ładnie zagrał (w tle pobrzdąkiwał mu mocno przereklamowany Steve Lukather). Na kolejnym albumie pojawia się odpowiednik, mocny kawałek – Dirty Diana i tu już jest zagadka. Ktoś na teledysku faktycznie gra solówy gitarowe. Ktoś dużo mniej znany od Van Halena. Czupryna jest bujna, twarzy wiele nie widać. Parę razy słyszałem próbę określenia tożsamości „no, ta laska, co grała solówki w Dirty Diana”. I tyle.
Otóż ta laska nie jest wcale taka nieznana i tajemnicza. Świetnie gra na gitarze i ma spory dorobek. Co więcej. Ona jest facetem i nazywa się Steve Stevens.
Dziwnie się nazywa. Właściwie ma na nazwisko Schneider, a pseudonim wybrał (wybrała? to może umówmy się jednak, że ta laska to facet) więc wybrał sobie śmieszny, jakby w Polsce ktoś się zwał Stefan Stefański. Był też chyba pierwszym gitarzystą, który malował sobie paznokcie na czarno (jeśli się mylę, to niech mnie ktoś wyprowadzi z błędu. Drugim znanym z tego egzemplarzem był Nuno Bettencourt). Zaczynała [tfu!] zaczynał karierę przygrywając w zespole trochę pajacującego Billy Idola. Zdołał się jednak wygryźć tym kanałem na tyle, że w 1987 pojawił się na Bad i dopiero wtedy zrobiło się o nim głośniej. Na chwilę.
Stevens widocznie nie ma ciśnienia na karierę. Nie ma własnej strony internetowej, jest na Myspace i na Facebooku (kliknąłem, tak, tak, lubię to). Można powiedzieć – utalentowany muzyk studyjny i trochę zmarnowany gitarzysta. Wrócił do Billy Idola i zakisił się tam na amen. Zrobił trochę muzyki filmowej (z bardziej znanych nagrań – słychać go w Top Gun). Szkoda, jak wspomniałem – jest świetny. Jego styl jest zakorzeniony w starej szkole grania z lat 70. Zdecydowanie jest wirtuozem (sprawniejszym od Van Halena, chociaż ustępuje najszybszym wymiataczom. Ale spokojnie wytrzymuje w sytuacjach, kiedy trzeba błyszczeć techniką). Jest jednak w jego grze charakterystyczne, rockowe zacięcie, skupienie na brzmieniu, stylu, szorstkość. Zachowanie proporcji między efektem muzycznym a popisami – zdecydowanie na korzyść tego pierwszego.
Wydał trzy solowe płyty. Atomic Playboys to przeciętny heavy metal z końca lat 80.i z niego pochodzi pierwsza załączona próbka (niewiele tych próbek, no słabo się facet lansuje). Zmieścił się swobodnie w konwencji, ale to jeszcze nie to. Dwie kolejne płyty są dużo ciekawsze. Flamenco A Go-Go jest dobrą próbą połączenia muzyki tanecznej (chwilami z dyskotekowym podkładem), hiszpańskich gitar, elementów jazzu i rocka. Konwencje połączone są sprawnie, bez zgrzytów i z osobliwym wdziękiem (druga próbka). To nie jest italo – disco. Trzeba pamiętać, że rock też wywodzi się z muzyki tanecznej, jedno z drugim nie musi się kłócić, o ile jest dobrze zrobione. Więc jest. Niemal dziesięć lat później ukazała się Memory Crash (2008). Instrumentalny album z jedną tylko piosenką z wokalem. Mieści się w nurcie tzw. rocka gitarowego, nawiązuje do kanonu stworzonego przez Satrianiego i Vaia. Takie granie wymaga znakomitego opanowania instrumentu, wiele płyt z wymienionego nurtu to po prostu prezentacja umiejętności grajka. Czasem tyleż błyskotliwa, co nudna. Tym bardziej może się podobać, że Stevens nadał swojej płycie silnie hendrixowskie brzmienie. Riffy, rytmy, chropowate brzmienia, wyważona gra solo – przy tym sporo elektroniki, ale bez przesady. Popisowe solówki też – i też z umiarem. Po prostu świetne granie. Cieszy ucho. Trzecia próbka niech ucieszy ucho.
To jednak nie koniec, bo najwartościowsza część twórczości Stevensa jest na dwóch zupełnie innych płytach. Tu dopiero widać jego uniwersalność i kunszt, gdyż są to nieco eksperymentalnie brzmiące albumy jazzrockowe. Zespół, który je nagrał to trio o prostej nazwie – Bozzio Levin Stevens, jak łatwo się domyślić od nazwisk wykonawców zupełnie skądinąd znanych. I nie są to nazwiska z piątej ligi, ale z pierwszej. Nie będzie próbki. O tych płytach będzie za to z pewnością inny wpis, natomiast na tę chwilę po prostu polecam. Jeśli ktoś lubi nowocześnie brzmiące fusion zakorzenione trochę w King Crimson, trochę w Zappie, a przede wszystkim oryginalne, świetnie zagrane, to przy tej okazji tylko rzucam temat: ta laska z Dirty Diana zagrała także na tych płytach i zrobiła to bardzo dobrze.
ciekawa historia o lasce, która jest facetem 🙂