Zbyt proste, żeby prawdziwe?

 

Zabierałem się za napisanie o 13 Black Sabbath i w końcu zrobił to Piotr Gajda. I napisał taką recenzję, że w sumie niewiele mam do dodania. Polecam, tu jest link.

A od siebie – takich parę luźnych komentarzy.

O ile płyty Zespołu – od drugiej przez kolejne – zmierzały konsekwentnie do stworzenia matecznika wszystkich odmian metalu, o tyle pierwsza wyrastała z bluesa i był to na niej wpływ dominujący. Zresztą to wypełnia w 100% moją (nie ja to wymyśliłem, ale krzyczę o tym głośno, bo ta wiedza zanika) teorię, że rock musi wynikać z bluesa i że gdzie urywa się ta ciągłość, podcina się korzenie sięgające jugbandów i plantacji bawełny – tam i owoce marnieją.

Tego właśnie bluesa słyszę na 13, a zwłaszcza słyszę go w końcowych dwóch utworach. Płyta miała być powrotem do brzmienia z pierwszych lat zespołu – i jest.

Tempa są wolne i monumentalne. Riffy są proste, siermiężne, oparte na klasycznych pentatonikach wzbogaconych o półtonowe pochody, prowadzone polifonicznie z wokalem – czyli standard i fundament. Black Sabbath przypomnieli, co to jest „osadzenie”, skąd się wziął rock we wszystkich odmianach łącznie z metalem i co jest krwią tego ustroju muzycznego.

Iommi gra doskonałe solówki w starym stylu, gdzie liczy się każdy przydźwięk, podźwięk i przedźwięk. Robi to bardzo sprawnie, ale nie epatuje. Zdecydowanie bliżej mu do Buddy Guya niż do Petrucciego, chociaż niby z tym drugim siedzą w tym samym nurcie muzycznym. Tu widać dlaczego tacy jak Petrucci nie potrafią i chyba nigdy nie nauczą się grać na gitarze.

Może ta perkusja… jednak wyłazi z niej to, co od czasu Paranoid do dziś wymyślono w takich firmach jak Metallica. Niestety, to nie jest to granie. No nie, nie to. Wcale nie jest źle, jest – inaczej.

Ozzy Osborne wytrzymuje. Spoko.

Słuchać. Warto. O tu, tu słychać granie na gitarze:

2 myśli na “Zbyt proste, żeby prawdziwe?”

  1. Słyszałem jakieś narzekania odnośnie tej płyty, co było jakimś nieporozumieniem. Przecież oni jej nie musieli nagrywać, oni już nic nie muszą. Nagrali ją, dla fanów, na pożegnanie.

    Ten powrót do bluesowych korzeni, ciężkich, prostych siermiężnych roffów, wreszcie wokaliz Ozzy’ego prostych i ekspresywnych, nie bezjajecznych, jak w twórczości własnej (może z wyjęciem Ozzmosis)… Coś wspaniałego. Panowie, jeszcze raz podkreślę, na pożegnanie, oddali hołd swojej własnej, wielkiej twórczości. Ta płyta jest taka, jaką miała być. „13” panowie wracają do debiutu wydanego w piątek 13-tego. Taka pętelka – powrót do początku. Na koniec.

    1. to prawda. też tak to widzę i też nie całkiem rozumiem krytykę tej płyty. może nie jest wielka (byłaby wielka w 1969), ale jest właśnie taka, jak powinna teraz być i brzmi świetnie, bo takie granie nie przeminęło i nie przeminie nigdy.

Komentarze zostały wyłączone.