O smutnym życiu ideologów rocka

„Źródłem i początkiem muzyki rockowej było krzyczenie, że człowiek cierpi, że człowiek potrzebuje sprawiedliwości, potrzebuje wolności” (Robert Friedrich z Acid Drinkers, cytat z filmu „Historia polskiego rocka”). W dalszym ciągu tej wypowiedzi domaga się artysta powrotu do korzeni ideologicznych rocka i coś tam mówi o religii.

Dla przykładu poniżej wklejam taki jeden filmik, jak sami Państwo zobaczą – całkowicie potwierdzający słowa muzyka na temat genezy rocka. To jeden z pierwszych (niektórzy twierdzą, że w ogóle pierwszy*) rock and rolli, w całości poświęcony tematowi cierpienia ludzkości, smutnej filozofii nihilistycznej i skomplikowanych relacji człowieka z Bogiem. Zapraszam do odsłuchania zanim Państwo zaczną czytać dalej:

Jak widać najlepszym lekarstwem na cierpienie, tym co gwarantuje wolność i sprawiedliwość dla proletaryatu, jest bujanie się z promiennym uśmiechem na gębie.

W rzeczy samej rock się zaangażował, ale dopiero w latach 60. Doklejanie ideologii i mieszanie gatunków doprowadziło z jednej strony do najpiękniejszych płyt tzw. rocka progresywnego, z drugiej do wyjałowienia, odebrania życia. Utwory wielu zespołów zaczęły przypominać martwe zapisy nutowe odtwarzane mechanicznie, niekiedy z wirtuozerią, ale bez wigoru. Zastanawiam się czasem, czego właściwie brakuje wykonawcom, którzy nie wywołują dreszczy, niezależnie, jaki rodzaj rocka reprezentują. Dlaczego uważam, że Yes wciąż przewyższa Magellana, a Deep Purple poraża mnie silniej niż Behemoth, chociaż teoretycznie przewaga siły rażenia jest po stronie tych drugich. Za każdym razem przypominają mi się słowa mojego znajomego, niejakiego Waldka (który może się czasem pojawiać w moich artykułach), a stwierdził on: „gitarzysta, który nie przeszedł przez bluesa, to nie jest gitarzysta”.

Waldek był moim mentorem, sporo się dowiedziałem od niego o muzyce. Pod koniec lat 60. grał w jakiejś kapeli soulowej. Znał się na rzeczy, miał łeb. Jego półki były pełne kaset (nie było wtedy jeszcze CD, a tym bardziej MP3), tłumaczył mi o co chodzi w jazzie i bluesie. Teraz jestem już niemal pewien, że chodzi o rytm, a to wbrew pozorom nie jest wcale tak oczywiste. Muzyka „poważna” począwszy od organum (czyli początki, można powiedzieć, muzyki zachodniej) aż do wczesnego Strawińskiego była zbudowana w oparciu o współbrzmienia i melodię. Dopiero „Święto wiosny” wprowadziło element rytmu na pozycję dominującą, chociaż i to nie spowodowało przeskalowania myślenia kompozytorów.

Muzyka ludu, „nie-poważna” lub oficjalniej „rozrywkowa”, służyła do tańca. Do słuchania, recytacji, kontemplacji – też, ale rytm był budulcem. Żartuję czasem o niektórych bluesowych grupach, że tam wszyscy są w sekcji rytmicznej. Wczesne bluesy śpiewano owszem, o ciężkiej pracy, Bogu i miłości, ale to nie były przeideologizowane filozofie, o jakich mówił cytowany na początku metalowiec. Podstawą był rytm i naturalne, nieco przybrudzone brzmienie. Oni tańczyli pracując i tańczyli modląc się.

Wymyślono takie pojęcie jak „post rock”, z grubsza chodzi w tym o granie na instrumentach rockowych innej muzyki niż zwykle. Myślę, że post rock to bzdura, ale gdyby się umówić, że istnieje, to ja bym tam podczepił wszystkie zespoły, które przy użyciu instrumentów rockowych grają „muzykę poważną”, wszystkich tych gitarzystów, klawiszowców, perkusistów, którzy nie przeszli przez bluesa. Tych, którzy nudzą się, kiedy stary murzyn śpiewa „John the Revelator” przy akompaniamencie własnego klaskania. Nie chodzi o ciągłe granie bluesa. Chodzi o to, że „przejście przez bluesa” jest tak potrzebne do rozwoju osobowości artystycznej, jak przejście przez okres buntu do rozwoju osobowości w ogóle. A grać można sobie cokolwiek, dryg w ręce już zostaje, niezależnie, jaki gatunek muzyczny potem się uprawia, czy to doom metal, czy yass. Pod skórą melodii, akordów, bimbania w wibrafon jest to „coś”, czym powinno pachnieć każde granie wywodzące się z bluesa. Więc i cały rock.

Tu jest odpowiedź, dlaczego wolę Marillion z Fishem od tego bez Fisha. Bo z Fishem czułem bluesa. Dlaczego wolę grę Reba Beacha od Aldridge’a w Whitesnake. Bo u Beacha słyszę blues. Dlaczego Queensryche uważam za lepszą grupę od Dream Theater. Nie chodzi o to, że ci drudzy zrzynają z tych pierwszych. Chodzi o to, że Queensryche jest zakorzenione w Deep Purple, Purple w Hendrixie, a Hendrix w Robercie Johnsonie. Wszystko inne to nadbudówka do bluesowego fundamentu. A DT jest zakorzeniony w Berliozie i Beethovenie, grają muzykę rockopodobną, ale rocka tam nie ma. Nie ma bluesa na płycie Steve’a Hacketta „Blues with a feeling”, chociaż teoretycznie cała zawiera wyłącznie blues. Jest za to na przykład w Porcupine Tree i w Depeche Mode. Skąd ja to niby wiem? A tak, po prostu – czuję. Jeśli ktoś mi nie wierzy, to mam mu tylko jedno do powiedzenia na temat życia, sprawiedliwości i Boga:

Oh baby, life could be a dream
Sh-boom sh-boom Ya-da-da Da-da-da Da-da-da Da!

*Jerzy Wertenstein-Żuławski, „To tylko rock and roll”