Michael Jackson, trudny prorok

Zakładaliśmy kiedyś taki zespół (mało istotna historia, ale tytułem wstępu), a właściwie paru kumpli miało założony i były kombinacje, żebym dołączył. Liderem był jeden emigrant, który wpadał czasem z Niemiec pośpiewać, wielki szpan bo on za granicą, to rządził. Śpiewać nie umiał, na muzyce się nie znał. Gitarzysta nie mógł się dogadać z perkusistą, bo gitarzysta był Świadkiem Jehowy, a perkusista chlał i ćpał. Jeden chciał piosenek o miłości i pokoju, drugi – o ulicznym mordobiciu i seksie, w końcu nic z tego grania nie wyszło. Zgadaliśmy się kiedyś (to było z 10 lat temu) o Michaelu Jacksonie. Lider – emigrant wysunął tezę, że wszystkie zagrywki mistrza, poglądy, ogólnie wizerunek, jest zrobiony na potrzeby sprzedaży przez speców. Zdziwiłem się, bo jasne, spece robią różne rzeczy, ale na pierwszy rzut oka widać, że tacy jak Jackson, Prince, Wonder, Charles – są autentyczni. Można im dodać jakieś triki, wzmocnić osobowość, ale nie są zrobieni, co najwyżej podrasowani. Wokalista odpowiedział, że ci ludzie w ogóle nie posiadają osobowości i robią to, co im każą specjaliści od sprzedaży. Przeraziła mnie teza, że są ludzie „bez osobowości”, to się kłoci nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale i z kliniczną psychologią.

Nie podjąłem, zrozumiałem że mój rozmówca miał taką osobowość twórczą, że tylko z lenistwa nie został bóstwem seksu, rytmu i śpiewu. Jakże mógłbym polemizować.  Tak czy owak została po Jacksonie spuścizna nie tylko muzyczna i obyczajowa, ale też propagandowa. Jego akcje ratowania dzieci, zwierząt, pokoju na ziemi, teksty i teledyski, jego patetyczne przemowy i nieco naiwne deklaracje – czym były naprawdę?

Mam wrażenie, że to było autentyczne, póki działo się w jego własnym świecie. Ale właśnie w momencie, kiedy ktoś przerabiał najgłębsze cechy muzyka na produkt łatwo sprzedawalny – zaczynało się robić sztucznie i pompatycznie. Jednak tu i ówdzie wciąż wyzierało to, co miało wszelkie cechy prawdy i głębokiego przekonania.

Michael Jackson był człowiekiem po pierwsze utalentowanym (nie da się tego zastąpić marketingiem, choć da się wzmocnić), po drugie wrażliwym (przez co dziwaczał i nie zawsze sobie dobrze radził), po trzecie rozdartym. Na różne sposoby. Rozdartym nie tylko między sztuką i komercją, między swoim talentem, realizacją go, a kompleksami wyniesionymi z chorego domu rodzinnego. Rzadko jednak mówi się o dręczącym go latami konflikcie wewnętrznym spowodowanym religią i karierą opartą na funkcjonowaniu jako symbol seksu.

Energia seksualna rozpierała rzeczywiście artystę, żadne działania piarowe nie mogły spowodować, że był on jednym z najlepszych tancerzy na świecie, że wariowały za nim kobiety, że uwodził nawet przypadkowym ruchem głowy i zarabiał na tym duże pieniądze. Jako artysta musiał czuć się źle z tym, że był Świadkiem Jehowy, jako Świadek Jehowy musiał czuć się źle z tym, że był ikoną wyuzdania i w ogóle ostrego trybu życia. Tak, teraz zaczynamy łapać analogię z pozornie nieistotnej historyjki autobiograficznej, jaką przytoczyłem na początku. Historie mafijne i nowy, pokojowy świat, narkotyki i modlitwa, miłość i orgie – wszystko to mieściło się w jednym człowieku i nie mam wątpliwości, że mieściło się naprawdę, że nie był to żaden wyprodukowany sztucznie paradoks. Owszem, znakomity materiał promocyjny do wykorzystania przez jego sztab, ale bynajmniej nie spreparowany.

Religię „odziedziczył” po matce. Wychowanie w domu podzielonym religijnie jest traumą, każde z rodziców ciągnie w swoją stronę. Dzieci są tyleż wzbogacone (o sprzeczne idee), co zagubione. Nie ma zresztą czegoś takiego, jak „urodzenie się” w religii Świadków Jehowy. Przyjmują ludzi dopiero wtedy, gdy świadomie dojrzeją do tego kroku, przynajmniej teoretycznie – dorosłych. Wychowanie to więc jedno, przynależność – drugie. Jackson stał się (przyjmując chrzest) wyznawcą tej religii w wieku 17 lat. Przestał być w roku 1987, kiedy największy jego album – Thriller – był już nagrany, a drugi, nie gorszy – Bad – był w produkcji . Taka garść informacji formalnych, encyklopedycznych (chociaż w żadnej encyklopedii tych szczegółów nie znalazłem).

Problemy zaczynały się nie na trasach koncertowych, tylko na zebraniach Świadków. W niewielkiej sali (około 100 osób) pojawia się nagle – uwaga! – naprawdę! – Michael Jackson. Cicho, trochę pod nosem śpiewa (nie tańcząc) pieśni religijne, siedzi skupiony dwie godziny z Biblią w rękach, po czym jak najszybciej ulatnia się, żeby nie robić zadymy. Czasem potajemnie, w ubikacji sali zebrań pokazywał wniebowziętym dzieciakom moonwalk. Najzupełniej „normalnie” brał też udział w tym, z czego Świadkowie Jehowy są najbardziej znani (i nielubiani) – zachodził do domów ludzi w celu wiadomym. No wyobraź sobie, Ty  – czytający teraz mojego bloga, nagle słyszysz dzwonek do drzwi. Wstajesz, otwierasz, widzisz dwóch ludzi ze Strażnicą i jednym z nich jest Michael Jackson (oczywiście wyobrażamy sobie sytuację w czasie, kiedy jeszcze żył).

Jak wspomniałem, pojawiały się problemy. Świadkowie Jehowy, jak większość wyznań protestanckich są (mówiąc w dużym uproszczeniu) akulturowi i aseksualni. Jedno i drugie kłóciło się z naturalnymi popędami śpiewaka. Są też prospołeczni, nieco egzaltowani, altruistyczni. To z kolei bardzo ładnie się zgadzało z innymi popędami tego samego śpiewaka. Górę brał raz jeden popęd, raz drugi. Przeciętnego, porządnego i (powiedzmy to wprost) bezbarwnego współwyznawcę tego rodzaju dylematy gorszyły. Nic to, że wiele postaci biblijnych było podobnie rozdartych. Dawid, Jefte, Joab, Sedekiasz, Jonasz… no, żeby nie robić wykładów z teologii – Jackson był nie tyle wbrew Bogu, wbrew Biblii, wbrew życiu – co po prostu wbrew doktrynie. I pokornie godził się na to, chociaż oprócz najzwyczajniejszej sensacji i prostej miłości braterskiej, spotykał się równie często ze zgorszeniem i niedowierzaniem. Rzeczywiście, sługa Boży, apostoł, ortodoksyjny fan wartości rodzinnych, tarzający się po scenie z ręką zaciśniętą na fiucie – coś tu nie grało.

Nie, gdyby Jackson chciał odejść od Świadków Jehowy, tak po prostu – chciał, zrobiłby to. Nieważne, że nie jest to łatwe odejście. Jest niełatwe, ale wykonalne. Jednak nie odszedł, został (mówiąc terminologią katolicką) ekskomunikowany lub (mówiąc terminologią właściwą dla tego wyznania) wykluczony. Pierwsze zgrzyty pojawiły się po teledysku Thriller. Pierwsze duże zgrzyty, bo mniejsze zapewne zdarzały się permanentnie. Okiem wierzącego obserwatora – przełomowy w historii muzyki rozrywkowej filmik pokazuje nic innego, jak życie pozagrobowe i robi sobie kpinę z postaci demonicznych. Jackson pokornie zgodził się na wmontowanie na początku komunikatu, że teledysk nie jest świadectwem jego wiary w życie pozagrobowe. To był ostatni kompromis. Nie dał rady. Po serii upomnień został wykluczony, w tym samym czasie wydał singiel (fenomenalnie zrobiony muzycznie, a prywatnie dodam – to był czas moich pierwszych randek), „Bad”:

Cóż, mówią, że niebo jest granicą
i zgadzam się z tym,
ale przyjacielu, nic jeszcze nie widziałeś –
daj mi skończyć


Jestem zły, i co?
jestem zły, wiesz, że naprawdę zły
świat musi teraz odpowiedzieć, jeszcze raz:
kto jest zły

 


Jutro możemy zmienić świat,
może być lepszym miejscem,
a jeśli nie podoba ci się to, co mówię,
możesz dać mi w twarz.

 

 

Nie, to nie był koniec. To nie było tak, że Jackson uwolnił się z „sekty” (Świadkowie Jehowy nie są sektą według żadnej z definicji sekt) i nagle odżył. Przez cały wcześniejszy okres realizował się jednostronnie. Więc teraz, przez kolejne lata nie tyle realizował się naprawdę, co raczej – drugostronnie. Skutek muzyczny był fatalny. Fakt, głównym powodem zapaści muzycznej było zakończenie współpracy z Quinsy Jonesem, który był prawdziwym współautorem i mózgiem lub najważniejszym gruczołem mózgu pod ogólną nazwą „Michael Jackson”. Ale nie tylko – jak wiadomo, najlepsze dzieła artystyczne biorą się z napięcia pomiędzy, z tego specyficznego stanu niezdecydowania i dylematów. Po rozwiązaniu dylematów, Jackson poniekąd rozwiązał też swój życiorys artystyczny. Nie pomogły konszachty ze Slashem, inwestycje w różne zoo, place zabaw, skandale i akcje charytatywne. M.C. Hammer – skończony palant, bez talentu i w ogóle bez śladu świadomości czym w ogóle jest muzyka, nie mówiąc już o muzyce z ambicjami – wyzwał Jacksona na pojedynek taneczny, będąc pewnym, że wygra głosami publiczności. Król nie przyjął wyzwania pastucha, bo pastuch, choćby był mistrzem, jest nadal pastuchem, a król – królem. Podobnych Hammerowi pajaców typu Vanilla Ice, Milli Vanilli, potem post-grungeowców, w końcu hip-hopowcy, wymachujący plikami dolarów (które Jackson by wyśmiał, nawet pogrążony w długach) i – znowu – wymachujący tyłkami czarnych prostytutek (które Jakckson by – znowu – wyśmiał, nawet obmacując białych chłopców), namnożyło się w tysiące. Każdy miał się za króla. Ale nie o tym piszę. Piszę o tym, o co posądzam człowieka. Nie muzyka, nie tancerza, nie bóstwo seksu, nie miliardera i bankruta. Nie pedofila, nie filantropa, nie dziwaka z silikonową twarzą. Nigdy nie wrócił do religii Świadków Jehowy. Ale chyba do końca została mu… brzytwa? Polskie przysłowie o „chwytaniu brzytwy”, nie pasuje tutaj. Lepiej brytolskie o „chwytaniu słomki”, owo „clutching at straws”, którego Fish przy zupełnie innej okazji i z zupełnie innymi intencjami użył. Tak, chwytał się Jackson słomki i wbrew temu, co szanowny wokalista gdańskiego, amatorskiego niebardzozespołu twierdził – chwytał się szczerze. Teledysk do „Earth song” to przedruk w czystej postaci ze Strażnicy i innych pism Świadków Jehowy. Kropka w kropkę. Ubliżając przymierzu z Abrahamem (tekst piosenki!), ludzie niszczą przyrodę i harmonię społeczną. Nagle i niespodziewanie nadciąga potężny wiatr od Boga, „łamie łuki, wozy ogniem pali” (jeden z psalmów), niszczy czołgi, wytrąca karabiny z rąk, zabiera drwalom siekiery, rzeźnikom noże. Przyroda odradza się, ludzie (!) zmartwychwstają. Jaki inny artysta pokazał zmartwychwstanie zabitych ludzi do nowego, pięknego świata? Pokazany raj jest nie w niebie, lecz – co charakterystyczne – na Ziemi.

Jackson nie zmartwychwstał artystycznie. Zrobił jeszcze trochę muzyki, ale niewiele i bardzo… średniej. Nie odnalazł się. Wiem, fajnie jest potańczyć. Fajnie jest żyć łatwo, mamy łatwą epokę, łatwy kawałek dziejów. Uniwersalia wydają się łatwe. W końcu – po cholerę truć się problemami. Zwłaszcza, jeśli jest się w miarę prostym człowiekiem i ma się w miarę proste życie.

Michael Jackson dla zwykłych i niezwykłych ludzi miał ciekawą historię. W chwili przerwy między jednym yassowym transem i drugim clubbingowym drinkowaniem, dla wybranych – dziwna historia z gatunku czarnych spirituals. Dziwna, doprawdy. Parafrazując Jezusa – nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Nie sądźcie, a tym bardziej – nie po wierzchu. Tańczcie. Bóg osądzi Króla.

To tylko przykład, choć najbardziej wyrazisty. Osiem lat po wyrzuceniu z armii Świadków Jehowy. To nie jest marketing. Myślę, że on przeżywał naprawdę to, przy czym inni po prostu się bujali, żeby potem powtarzać plotki.

2 myśli na “Michael Jackson, trudny prorok”

  1. Sławku, z ust mi wyjąłeś. Bardzo podoba mi się to co napisałeś.Wklejając u siebie na Fb dwa teledyski Jacksona ,nie wiedziałem ,że wcześniej pisałeś o jednym teledysków.Zawsze mnie zastanawiało jak Jackson godził wiarę Świadka Jehowy z byciem Królem popu , co się właściwie wzajemnie wykluczało.Zapewne ci co go przyjmowali po domach teraz zbijają fortunę na publikowaniu wspomnień. „Mój świad(t)ek Michael Jackson” .Będzie erupcja.

Komentarze zostały wyłączone.