On i jego gitara. Czyli Skawiński i jego pech.

Ukazały się trzy płyty, o których się dużo mówi z różnych powodów. Postaram się w najbliższym czasie wszystkie zrecenzować. Będzie Kukiz, będzie Dead Can Dance i będzie – dziś – Skawiński.

Więcej mam jednak tej płycie do zarzucenia niż do zachwycenia. Przede wszystkim jest przewidywalna. Wiem, że żaden z zaproponowanych na niej odcieni rocka nie ma na celu zaskakiwania słuchacza, ale gdzieś jest granica nudnego schematyzmu, której nawet najbardziej przeciętny szarpidrut nie powinien naruszać. A więc wszystko, co tu jest było już zrobione w stylu „rock gitarowy”, „hard rock”, „jazz-rock”, „heavy metal” itd. I było zrobione lepiej, pełniej, ciekawiej. Przy kawałku Strength To Carry On nie mogę się opędzić od skojarzeń z Strange Death in Paradise Brucea Dickinsona, a to tylko przykład. Tam się wszystko i ciągle – kojarzy.

Me & My Guitar jest głośna, ale miękka. Ostre przestery, szybka perkusja, a efekt – flaki z olejem. Kolejny dowód, że nie wystarczy pohałasować, żeby było dużo czadu. Powiadano, że płyta zaskakuje siłą. Jasne, na tle Kombi może zaskakuje, ale tak ogólnie – nuda. I to permanentne wrażenie – ja to już słyszałem. Ten riff, tę melodię, zagrywkę. Kiedyś indziej i u kogoś innego.

Co z pozytywów. Głos. Chwilami bardzo pozytywnie zaskakuje, wytrzymuje natężenie tła, nie stracił skali, ani przez chwilę nie razi manierą starego Kombi. Gitara: słychać, że terminował u Jeffa Becka już w utworze Return to Innocence, a wrażenie nasila się w Stratosphere. Takie nawiązania to oczywiście oczko puszczone do słuchacza, a nie tępe wzorowanie się, ale Skawiński nie podskoczył wyżej niż wszyscy, którzy do Becka nawiązują – słychać, że nawiązują i słychać, że nie dorównują. Może to nie jest najlepszy pomysł na nawiązanie, bo jak dotąd każdemu wychodziło szkolniacko i Skawińskiemu też. Reminiscencja wraca jeszcze w 21-st Century Blues, który paradoksalnie przypomina mocno utwory z Pump Jeffa Becka, z połowy lat 70. XX w. i w finałowym Over the Mountain. Erudycja gitarowa Skawińskiego jest znana od dawna i niekwestionowana. Jakoś jednak nie może mnie przekonać płyta, na której nie znalazłem nic oprócz kopii cudzych zagrywek, nawet jeśli są to zagrywki mistrzów. A może nawet tym bardziej – bo niczego nie ujmując Skawińskiemu, jak już wspomniałem – do mistrzów nie doskoczył.

Popisy wirtuozerii ma już muzyk za sobą, wszyscy wiedzą, że jest szybki. Zaskoczenia nie mogło być i nie było. Pokazał co umie – spoko. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Natomiast o co chodzi w utworze tytułowym, to nie mam pojęcia. Paru zaproszonych gitarzystów odgrywa tam kolejno solówki zupełnie pozbawione indywidualnego rysu. Każdą z nich mógłby Skawiński zagrać sam i nikt by się nie zorientował. To dziwi o tyle, że w sumie wziął dobrych muzyków i tym bardziej rozczarowuje. Śmiesznie w tym gronie wypada Nergal, jego 15 sekund – żenada. Utwór przypomina nudną i pretensjonalną kolekcję dyplomów na ścianie. Jedynie Napiórkowski pokazał coś ciekawego.

Co powiedzieć – spodziewałem się więcej. Bo też więcej się Skawińskiemu zdarzało, umie, nie mam wątpliwości. A rzucił kawałek płaskiego pop-metalu bez pomysłu i siły rażenia. Zarobi pewnie tak samo, jak na innych swoich solowych płytach, ale pech go nie opuszcza. Nie powinien tworzyć sam, nie daje rady.

Wklejam link – końcowy utwór z płyty. Gdyby nie pewne niuanse, to byłby Beck jak żywy.



2 myśli na “On i jego gitara. Czyli Skawiński i jego pech.”

  1. Ech, Skawiński. Ciężko go lubić za tę jego całą hipokryzję i koiunkturalizm, ciężko go lubić także za solowe dokonania… Ja mam wrażenie, że mimo całej swojej techniki gitarowej, facet po prostu nie ma gustu. A raczej ma gust. Brzydki, paskudny, tandetny. Bo to że w tej płycie sporo Becka, to akurat dobrze. Ale niestety za dużo też pitu-pitu spod znaku Satrianiego.

    Zdziwiłem się, że nagrał tak „mocną, rockową płytę”, kiedy zrobiło się o niej głośno w okolicach premiery. Przesłuchałem. Nuda. Ale on pewnie czuje się spełniony, podciąga gitarę pod szyję i idzie dalej chałturzyć z Kombii.

    Wciąż zastanawiam się, gdzie leży granica hipokryzji, słuchając świetnego O.N.A., stworzonego przez muzyków Kombi wespół z fanką Modern Talking.

    PS. Dwa błędy mi się rzuciły w oczy, to poprawiam:
    – „A więc wszystko, co tu jest było już zrobione” – przecinka brak po „jest”
    – „Brucea” – raczej Bruce’a

    1. tak, piszę te notki szybko i trafiają się drobne błędy. dzięki, jak będe pamiętal i będę na swoim kompie to spróbuję poprawić.
      co do Skawińskiego to faktycznie wygląda na to, że gust ma słaby i też nie rozumiem fenomenu ONA, może to nie pierwsza liga, ale jednak wysoka klasa.
      pozdrawiam

Komentarze zostały wyłączone.