Bez trzymanki

 

Znalazłem się w pociągu. Nie było kuszetek, wykupiłem pierwszą klasę. Kosztuje tyle samo, ale są dwie osoby, a nie sześć. To znaczy teoretycznie może być sześć, ale tak zapchanej pierwszej klasy jeszcze nie widziałem. Często przedziały stoją zupełnie puste. Faktycznie, trafił mi się tylko jeden współpodróżny, za to obleśny. Wsiadł nawalony, chyba chciał się zaprzyjaźnić, po mojej odmowie zaprzyjaźnienia wepchnął sobie słuchawki do uszu i musiałem słuchać jakiegoś arabskiego Rammsteinu. Potem wypił dwa piwa i uzupełnił arabski Rammstein swoim polskim chrapaniem. Czytałem Buszującego w zbożu i jak już mnie zmorzyło obudziłem gościa, poprosiłem o ściszenie empetrójki, po czym usnąłem. Na zewnątrz pociągu było 4 stopnie i wkrótce wewnątrz zrobiło się podobnie. Ogrzewanie włączone przez obsługę na żądanie niestety nie działało „bo jeszcze nie sezon”. Spałem krótko, z przerwami i w ogóle nie w moich godzinach, bo w Krakowie lądowałem o 6.27. Skutków ubocznych nie chcę opisywać, zwłaszcza, że poprzedniej nocy, chyba z przejęcia, też prawie nie spałem.

W Krakowie czekał na mnie Marian Świder – wnuk Józefa Kosakowskiego, którego obrano za patrona konkursu poetyckiego w Iwkowej. Zjedliśmy śniadanie, pogadaliśmy dłużej w jakichś kawiarniach, obejrzeliśmy dzieła Matejki, Mehoffera i Witkacego. Świder jak się okazało jest nie tylko wykonawcą unikatowej biżuterii srebrnej, ale i dagerotypistą. Wykonuje rzeczy unikalne w skali światowej. Dowiedziałem się o dagerotypii paru spraw „od zaplecza”. Szaleństwo. Niedługo później poznałem jeszcze parę osób z rodziny Kosakowskiego oraz z rodu Branickich („tych Branickich”), bo się owe rody zbiegły. Spośród Branickich zaś poznałem między innymi Dobrawę, która jurorowała w rzeczonym konkursie. Myślę, że jest bardzo silnym punktem tego jury.

Zawieziono mnie tak rodzinnie do Wojakowej. Zależało mi na tym wyjeździe bardzo, albowiem miałem okazję pierwszy raz w życiu być świadkiem otwarcia sali gimnastycznej. Przecinano wstęgę, przemawiali wszyscy urzędnicy ze wszystkich szczebli lokalnych, a nawet jedna pani minister. Po mowach odbył się parateatralny spektakl, w którym dzieciaki przebrane za greckich herosów opowiadały skecze i śpiewały chórki. W małej miejscowości taka inwestycja z europejskich grantów jest gigantycznym przedsięwzięciem, więc i pompa nie dziwi. Klimat niepowtarzalny.

Byłem jedynym laureatem konkursu poetyckiego, który dojechał. W nowo otwartej sali wręczono mi nagrodę, szczęśliwie nie musiałem ani słowa do mikrofonu wyartykułować, bo też nie wiedziałem co miałbym powiedzieć. Dostałem piękny album, aparat fotograficzny i gadżety. Ale oprócz wyróżnienia dostałem też nagrodę specjalną ufundowaną przez Mariana Świdra. I tu się dopiero zaczynają najciekawsze rzeczy. Oprócz rzadkiego i cennego zestawu 12 płyt z różnej maści poezją śpiewaną był też kubeczek bądź literatka, ręcznie wykonana przez fundatora. Srebrna, rzeźbiona z wmontowaną perłą. Zmierzyłem pojemność, a jakże. 110 ml, czyli poważna sprawa.

Dostawałem przez lata różne nagrody rzeczowe w różnych konkursach, ale to jest najładniejsze i najcenniejsze, co mi się dotąd trafiło. Nacieszyć się nie mogę.

literatkaTeraz już nie mam innego wyjścia, muszę się postarać o wnuki, bo mieć coś takiego i się wnukom nie pochwalić – nie uchodzi.

Catering pokonkursowy okazał się ogromnie obfitym ciepłym i zimnym obiadem oraz festiwalem lokalnej żywności. Starałem się nabierać maleńkie porcyjki, żeby spróbować wszystkiego, ale dałem radę zaledwie połowę. Mniej więcej. Na koniec dostałem pęto grubej i cienkiej kiełbasy, którą spakowawszy do plecaka, wywiozłem w dalszą podróż. Dalsza podróż to dalsze poznawanie potomków i krewnych Kosakowskiego. Wjechaliśmy głębiej w Beskid Wyspowy, gdzie spędziłem czas w gospodarstwie Kosakowskiego na poznawaniu owych krewnych, zwiedzaniu wędzarni śliwek i bardzo sympatycznych rozmowach. Zaczynało się ściemniać, kiedy znalazłem się znowu w Krakowie. Nabyłem bilet do Kielc, zwiedziłem galerię handlową, złapałem pociąg i wsiadłem weń. Tłok, o spaniu nie było mowy.

W Kielcach miałem spotkać Dawida Majera, ale autostop miał opóźnienie, które może ulec zmianie. Wysiadłszy więc z pociągu – włóczyłem się z tym plecakiem, co miałem zapakowany powyżej komina, z tymi wszystkimi nagrodami i kupą książek swoich i cudzych, ciuchami i kiełbasą. Po jakimś czasie jednak okazało się, że Dawid załatwił kontakt, miałem się udać do knajpy Woor i szukać niejakiego Hajduka, który miał mnie przenocować. Z tym to Hajdukiem wypiłem piwo, a Woor fajną knajpą jest. Odstawiłem plecak i poszliśmy na miasto. Ów niejaki Hajduk pokazał mi jeszcze inną knajpę pod tytułem Tunel i też muszę powiedzieć – zacne miejsce. Pogadaliśmy sobie o Kielcach, zwiedziłem nocne centrum. Trochę secesji, klasycyzmu i socrealizmu, po przebudowach i remontach zlewa się to w całość trudną do rozdzielenia. Katedra imponująca, ale jeszcze bardziej pałac biskupów. Gdyby nie przesada z ilością betonu i jakąś dziwną industrializacją chodników, byłaby to całkiem ładna okolica.

Byłem już tak śpiący, że na trzeźwo miałem szum jak po czterech piwach. Tym bardziej mnie siekło, gdy w Tunelu wypiłem orzechówkę. Poszliśmy więc do tego mieszkania, kupiłem pigwówkę, strzeliliśmy po jednym. Na kolację zjedliśmy trochę tej kiełbasy, co przywiozłem, wlazłem do śpiwora i zasnąłem. Tak się zakończył dzień pierwszy.

Nastał wieczór i poranek – dzień drugi. Spałem 11 godzin, ale chyba mi to zaszkodziło. Szczęśliwie nie było kiedy myśleć o tym, bo już na nas czekali. Szybki prysznic, kiełbasa na śniadanie, reszta pigwówki do plecaka i z powrotem do Woora, gdzie w końcu dotarł Majer. Stamtąd zabrali nas do Ciekot. W Ciekotach festiwal muzyki różnej. Reggae, punk, hard, jakieś kombinacje artrockowe. Parę naprawdę fajnych kapel, włączając w to przesympatyczne darcie ryja w najprawdziwszym stylu jarocińskim z lat 80. Kupę fajnych ludzi poznałem.

Spotkałem nawet jednego gościa, który przedstawił się, że jest z USA ze stanu Kansas. Zadałem głupie pytanie, czy wie, co znaczy w języku tamtejszych indian słowo Kansas. Głupie, bo albo nie wiedział i mu zrobiłem obciach, albo wiedział, ale nie chciał się przyznać, bo sobie robił ze mnie jaja. Jedno i drugie źle.

Miały być warsztaty. Parkour, harmonijka, gitara, bębenki, poezja. Chyba żadne się nie odbyły, błąd polegał na tym, że warsztaty zaplanowano równocześnie z koncertami. Wiadomo, że wszyscy poszli na koncert. Ale byliśmy zwarci i gotowi, bo te poetyckie to miałem prowadzić z Dawidem Majerem. Nasza zwartość i gotowość skończyła się, kiedy zrobiło się za zimno na cokolwiek. Zwinęliśmy namiot, szczęśliwie sympatyczna Joanna Kwiecień zakwaterowała nas w remizie. Wygodnie i elegancko. Spotkaliśmy trzy młode pankówy. Jak na prawdziwe pankówy przystało, nie piły alkoholu i nie rozmawiały z obcymi, w związku z czym musieliśmy się napić sami.

W Ciekotach działa – jak się okazuje – żwawy ośrodek kultury. Centrum całego zamieszania znajduje się w poświęconym pamięci Żeromskiego „szklanym domu”, który nie jest szklany i w ogóle jest brzydki (nominowany w plebiscycie „makabryła” w roku 2010). Ale co tam, impreza była naprawdę fajna, więc bryła jakoś widocznie nie przeszkadza. Ja bym tam nawet chętnie wrócił, poza tym wszystko wskazuje, że przyszłoroczny festiwal będzie lepiej przemyślany.

Zasnąłem około drugiej. Wstałem o siódmej, żeby zdążyć na pociąg. Zjadłem paczkę paluszków, zabrałem resztę wczorajszej żubrówki, złapałem autobus i pomknęliśmy. Czytałem końcówkę Buszującego w zbożu. Myślę, że gdybym to przeczytał wtedy, kiedy należało przeczytać, byłaby to dla mnie bardzo ważna książka. Może nawet to ja bym zabił Johna Lennona.

Ale i tak było miło.

Zjadłem śniadanie w barze turystycznym w Kielcach. Dokładniej – była to na wpół surowa jajecznica bez soli. Surowe pominąłem w spożyciu. Przeszedłem się jeszcze po ulicy Sienkiewicza w dzień. Kupiłem jakieś paszteciki. Złapałem pociąg i pojechałem do Gdyni. Nie było źle. Dzisiaj już jest dzisiaj. Dzień trzeci i normalny.

chillout

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzięki wszystkim, którzy mnie nocowali, zapraszali, podwozili, oprowadzali i w ogóle wszystkim. Było ślicznie.