Pierwsze wrażenia z imprezy w Kobylnikach (Literackie Spotkania Pokoleń), przed oficjalną relacją. Bardzo ulubiona moja towarzyska impreza. Wszystkie poetyckie historie to jedno, ale tam regularnie pojawiają się fajni ludzie.
Po przydługim wstępie i szybkim rozdaniu nagród zakończyła się prawie trzygodzinna akcja inauguracyjna, po niej zaczęły się tzw. kuluary. Sytuacja rozgrywała się wokół wielkiego stołu z niezmierzoną ilością salcesonu, kaszanki, wędlin i smalcu. Sięgając po jedną z owych wędlin przewróciłem jedną ze szklanek, zapadła złowroga cisza. Okazało się jednak, że to nie terroryści, to szkło odporne na przewracanie i kuluary wróciły do swojego naturalnego kolorytu.
W Kobylnikach śpi się mało. Poranna wizyta w szkołach tuż po śniadaniu wymagała więc wykazania się wszystkimi walorami ducha, jakich oczekuje się od prawdziwych mistrzów wszelakiej gnozy.
Dowiedziałem się, że jedną z zaproszonych, młodych poetek jest dziewczyna, w której klasie dwa lata wcześniej prowadziłem lekcję poetycką razem z Dorotą Ryst. Podobno poszło nam nieźle i proszę – ziarenko zasiane już rozsadza asfalt.
Wykład o poezji śpiewanej, który wygłosił Jan Kondrak był interesujący, chociaż nie umiem się zgodzić ze wszystkimi tezami, ale przecież to nie o to chodzi. Z innej beczki – Lubelska Federacja Bardów jakoś nie przekonuje mnie muzycznie. To znaczy – grają w porządku, w konwencji, mają przepis na konstruowanie całkowicie rzetelnej poezji śpiewanej, ale z całkowicie nieznanych mi powodów całkowicie mnie to nie rusza. Może zbyt „wykoncypowane”? Niespójne? Może to, że Andrzejewski na scenie przypomina tak bardzo Diethera Bohlena? Nie wiem, ale swoje trzy grosze dołożyli kruszwiccy spece od nagłośnienia, którzy skrzywdzili koncert. Brzmiał, jak prowincjonalna dyskoteka dla głuchych. Doceniam rolę gitary basowej w opisywanym zespole, ale nie jest to aż tak ważny instrument, żeby był najmocniej słyszalny z całej kapeli. Do tego złe tony wysokie, przesterowane wzmacniacze, nie wiem. Słabe kolumny? To był chyba najgorzej nagłośniony koncert, na jakim byłem w życiu. Przesiedzieliśmy większą część na ławeczce pod Mysią Wieżą, gdzie wzbudzałem swoim kapeluszem sensację ogólnokruszwicką. Normalni faceci są łysi i noszą dres z kapturem.
Bardzo dobre warsztaty przeprowadził Leszek Żuliński (stały współpracownik imprezy) i Karol Samsel (debiutant w Kobylnikach). Było o czym pogadać i było z kim. Wiersze solidnie przetrząśnięto, chwilami emocje się kłębiły i tryskały krwią z oczodołów, ale potem okazywało się, że to tylko licentia poetica…
Przejrzałem almanach. Wyniki są specyficzne, ponieważ w Kobylnickim konkursie… w ogóle nie odbywają się obrady jury. Każdy z jurorów przyznaje zestawom punkty od 1 do 10 bez konsultacji (jurorów jest pięciu), po czym sekretarz podlicza z kartek i pisze protokół. Jest to jakaś tam metoda, nie wiem czy lepsza lub gorsza od innych. W każdym razie moją uwagę zwróciły wiersze Kacpra Płusy (3 miejsce), który może czasem przekombinowuje, ale ogólnie trzyma stały, solidny poziom. Następnie Agnieszki Tomczyszyn-Harasymowicz, Anny Mochalskiej, Andrzeja Szaflickiego, Mateusza Bruckiego, Bolka Adama Wierzbickiego – oczywiście każdy z innych powodów.
Dziwny akcent przytrafił mi się na koniec. Szliśmy na przystanek autobusowy i Bolek przypomniał sobie, że coś zostawił. Pobiegł do swojego pokoju (to było ze 400 metrów), a w tym czasie nadjechał autobus lokalnej komunikacji N.K.A. Kruszwica. Bolkowi nie mogło długo zejść, więc uprzejmie poprosiłem kierowcę, żeby z minutę zaczekał, bo inaczej spóźnimy się na pociąg. Na co odprychnął mi „wsiada pan czy nie?”. Powtórzyłem prośbę, odrzekł żebym sobie pojechał następnym autobusem i zaczął zamykać drzwi. Skoczyłem na schody, zatrzymał się i zaczął mnie regularnie opierdalać, powtórzyłem, że kolega zaraz przyjdzie, tak stojąc jedną nogą na ziemi, a drugą na schodkach. Wtedy kierowca ruszył i zamknął drzwi, próbując mnie nimi przytrzasnąć. Zawisłem tak pół tu, pół – tam, asfalt uciekał mi pod lewą nogą. Wkurzyłem się porządnie, złapałem dociskające się na mnie drzwi i okazało się, że jestem silniejszy niż jego mechanizm hydrauliczny. Sprawdziłem na telefonie. Była 11.09, a odjazd planowo – 11.11. Spytałem gnojka, czy chce mnie zabić i dlaczego odjeżdża dwie minuty przed czasem, kiedy człowiek biegnie za autobusem (Bolek już dolatywał i dobrze, bo też nie wiedziałem ile czekać na niego). Kierowca odparł, że… jestem bezczelny. Powiedziałem mu, że mam gdzieś jego zdanie i nie odjedzie, zanim Bolek nie wsiądzie oraz że złożę skargę jego pracodawcy. Zrobił się czerwony, chyba miał ochotę naprawdę mnie zabić, ale… nie mógł. Gdyby ktoś był zainteresowany – taki kędzierzawy grubasek, jechał z Kobylnik o 11.11 w niedzielę, 16 września.
Ostatecznie ten drobny incydent to pikuś, zwłaszcza, że wszystko skończyło się jak w bajkach – Bolek zdążył. Pociąg dojechał. Wsiedliśmy z Mateuszem, akurat tym samym kursem jechała Magda Gałkowska na spotkania w Gdańsku. Poznaliśmy Piotra, sympatycznego malarza, który ostatecznie też trafił na te spotkania z Magdą i w ogóle było dobrze.
Imprezę w Kobylnikach polecam wszystkim. Trzeba tylko wysłać wiersze na konkurs i dostać dużo punktów od wszystkich jurorów. Ale miejsc jest 35, szanse są spore 🙂