Próbuję od dość dawna ustalić, co takiego mnie telepie za każdym razem, kiedy jestem w Lublinie. Szaleję za tym miastem, przesadnie pozytywnie odbieram ludzi (i nie żałuję tego), wracam przy każdej okazji. Skończył się właśnie festiwal Miasto Poezji. Dla mnie skończył, bo w sumie jeszcze trwa. Ale chciałem w ogóle o podróży. Dwie noce na podłodze w trochę nielegalnym miejscu, niedojadanie na przemian z przejadaniem się (bo akurat jest pora żarcia), niedosypianie i włóczenie się po dziwnych miejscach. Użeranie się z głupawym kelnerem w restauracji Hades (doprawdy – dupek a nie kelner), ale i zachwyt nad obsługą i menu w Chacie Pyzatej. W końcu finałowa impreza u spadkobierców Zielonego Balonika (Dzieci Chorych).
O trzeciej postanowiłem dotrzeć do stacji kolejowej. Było to na peryferiach miasta i właściwie szedłem na czuja, a że byłem kompletnie pijany, to zaszedłem w miejsce zupełnie niespodziewane, gdzie (nie, nie było tam żadnego zaskakującego cudu, zdarzenia, odkrycia!) nie było zupełnie nic poza skrzyżowaniem i trawą wokół niego. Ach, był też przystanek autobusowy z wiatą, pod którą na ławeczce przespałem się godzinę i pełen optymizmu ruszyłem dalej na tego samego czuja w tym samym celu przed siebie. Około piątej trzydzieści natrafiłem na autobus, który dowiózł mnie na Krakowskie Przedmieście. Bez powodzenia szukałem miejsca, gdzie zjadłbym coś ciepłego na śniadanio – obiado – kolację, po czym w alkoholowym transie postanowiłem wreszcie znaleźć osławioną kamienicę wkopaną w ziemię. Dotarłszy na starówkę oblazłem ją doszczętnie i kamienicy nie znalazłem. Przełączył mi się film na dworzec PKP i szczęśliwym trafem wszedłem prosto do autobusu, który równie szczęśliwym trafem jechał na ów dworzec. Tym samym, zapewne, szczęśliwym trafem cały czas miałem na plecach swój plecak, który przecież mogłem gdzieś porzucić. A nie porzuciłem.
Przy dworcu znalazłem Bar Dworcowy, który nie był na dworcu, tylko kawałek obok. Ale był zamknięty, więc w innym barze zjadłem jakąś podłą „zupę węgierską”, która była zupą z Biedronki z kartoflami z innej sieci spożywczej i czeską vegetą. Było też coś, co miało symbolizować mięso, podobnie jak orzeł w polskim godle symbolizuje lotność naszego narodu. Może zresztą było to mięso z orła, w każdym razie w całodobowym Groszku nabyłem paczę ciastek, kawałek kiełbasy oraz pewną ilość alkoholu i wsiadłszy w pociąg usnąłem. Obudził mnie Warszawiak, który wsiadłszy w Warszawie zaczął się drzeć w przedziale do telefonu uzgadniając jakieś szczegóły zabiegu drenowania żył swojej ciotki lub coś w tym rodzaju. W każdym razie spałem łącznie ze trzy godziny wszystkiego z tym na przystanku i zaraz idę dorzucić jeszcze kilka. Ale najbardziej chętnie to bym po prostu wywalił brudne rzeczy z plecaka, którego jednak nie zgubiłem, wrzucił czyste i pojechał gdzieś dalej.
Człowieku! Byłeś w Lublinie, ale nie zaliczyłeś Nocy Kultury?! :(((
nie zaliczyłem. nie mogłem sobie pozwolić na jeszcze dwa dni na wyjeździe. żałuję, podobno warto zobaczyć. ale też nie wszystko da się przeskoczyć 🙁