Uwaga, zły wielbłąd!

 

Od ponad dwóch lat przypominała mi się wielokrotnie rozmowa z Maćkiem Woźniakiem o wielkich kapelach rocka progresywnego. Wygłosił rzadki (chociaż bardzo miły dla mojego ucha) pogląd o przewagach Genesis nad Yes, co mnie skłoniło do przypuszczenia, że lubi pewnie i Camel. Trafiłem, lubi. Trafiłem tylko raz, bo okazało się, że moje ulubione płyty Camela nie są jego ulubionymi płytami. Orzekł, że najlepszy czas to późne lata 70., okolice albumu I Can See Your House From here, ja nie znosiłem tych nagrań. Zbił mnie zupełnie z tropu i postanowiłem jeszcze raz odsłuchać sobie całą dyskografię Camela. Jestem w posiadaniu 3/4 tej dyskografii, a jedyna duża luka to właśnie płyty Breathless, I Can See Your House From Here i The Single Factor. Właśnie ze wspomnianego okresu.

Z tym postanowieniem przeżyłem dwa i pół roku i nie mogłem zrealizować. Miałem koszmarne skojarzenia. O gustach rozmawiam chętnie, bo to rozwija. Nie muszę się spotkać we wspólnych punktach z rozmówcą, ale jeśli mnie zmobilizuje do uzasadnienia swojego zdania, wyklarowania stanowiska – też na tym zyskuję. Więc w końcu po dwóch latach (i pół) zmusił mnie Woźniak do wyklarowania, choć przez ten czas do tematu Camel nie wracaliśmy. O tyle jestem bogatszy w środku.

Zdania nie zmieniam. Szczytowym osiągnięciem wczesnego Camela jest Moonmadness. Utwory mają gęsty oniryzm, są pastelowe, miękkie, bardzo nastrojowe i nawet ostrzejsze fragmenty nie zaprzeczają owej baśniowości, łagodności. Są to też dość rozbudowane kompozycje. Brzmią wyjątkowo, Latimer i Bardens byli doskonałym duetem (przy czym Latimer bez Bardensa poradził sobie potem lepiej niż Bardens bez Latimera). Andy Ward jest jednym z moich ulubionych perkusistów, ma styl precyzyjny, bardzo delikatny, gęsty, barwny, nigdy nie siłowy. Najlepiej słychać to na płycie Nude. Oczywiście, debiutancka Camel, potem Mirage, The Snow Goose – w końcu nawet Rain Dances – to też bardzo dobre płyty, wybieram Moonmadness jako wyrazisty, być może najlepszy przykład tego okresu, niekoniecznie z zamiarem dyskredytowania innych wydawnictw. Na Rain Dances zapala się już ostrzegawcza lampka z napisem POP ROCK. To wciąż bardzo przyjemna do słuchania i urozmaicona muzyka, ale…

Potem przychodzi bardzo słaby okres. Jego główną słabością jest właśnie poprockowość. Zmęczyłem Breathless i wszystko, co potem, słuchałem, myślałem. Z pełnym uznaniem dla gustu i wiedzy Woźniaka i innych koneserów – to same radiowe piosenki, czasem z nieco kpiarskim zacięciem, zapożyczonym chyba od Caravana (Sinclair grał na basie tu i tu) albo od Queen, czasem z jakąś niezbyt smaczną czkawką po dokonaniach z okresu progresywnego. Bezstylowe, z nonszalancką aranżacją, jałowe, bez pomysłów.

Są na tym tle dwa wyjątki. Pierwszy to Nude, koncept album, który zmusił zblazowanych muzyków do wysiłku. Jest to co prawda muzyka programowa (opisująca dźwiękiem zdarzenia, osoby, okoliczności), czasem chaotyczna, nierówna. Ale od początku do końca co najmniej dobrze zagrana i jakoś tak – z przekonaniem. Drugim wyjątkiem jest Stationary Traveller, mam sentyment do tej płyty. Moje wczesne dorastanie. Ale, pomijając sentymenty – choć i tam mnóstwo jest akcentów nostalgii, smuteczków, czasem wzruszających – jest dość jałowo, plastikowo i popowo.

Warto może wspomnieć, że w Marillionie dokonało się znaczące i symboliczne starcie nurtów klasycznego rocka progresywnego. Fish był reprezentantem linii wyznaczonej przez Van der Graaf Generator i bardziej ekspresyjne wcielenia Genesis (jak np. większość płyty Foxtrot). Reszta Marillionu bardzo mocno inspirowała się „miękkimi” wcieleniami Genesis (np. Selling England by the Pound) oraz właśnie muzyką Camela z wczesnego okresu. Słychać to szczególnie wyraźnie na wszystkich płytach od Brave. Do pełnej syntezy nie doszło, Marillion się rozpadł i straciły na tym obie strony konfliktu. A już na marginesie marginesu warto dodać, że w Marillion grał przez parę miesięcy Andy Ward, wspomniany perkusista Camela. Został wyrzucony za pijaństwo (wszyscy tam pili, ale wiedzieli kiedy nie pić, a Ward nie wiedział), nie pozostały po tym żadne nagrania studyjne.

Camel zaskakuje. Chociaż skończył się po wspaniałym okresie pionierskim, w latach 90. zaczął się znowu. Nagrał dwie płyty, kto wie czy nie najlepsze w dorobku – Harbour of Tears i A Nod and a Wink oraz dwie poprawne. Niektórzy powiedzą, że są spokojne, wręcz nudne, takie kołysanki. Oczywiście, niektórzy też powiedzą przecież, że Breathless jest dobrą płytą. Ale właśnie ta pastelowość dwóch z najnowszych, powściągliwość połączona z wielowątkowymi kompozycjami, bogate brzmienie podane w kameralnej postaci – to chyba najlepsze wcielenie ideałów z czasu The Snow Goose i Moonmadness. Do tego dochodzi 40 lat doświadczenia i lepsze wyposażenie studiów nagraniowych. Brakuje tylko organów Bardensa. I będzie brakować, Bardens nie żyje i nie zagra już. Szkoda.

Pierwszy kawałek z płyty Moonmadness:

 

Drugi z ostaniej jak dotąd – A Nod and a Wink

2 myśli na “Uwaga, zły wielbłąd!”

  1. Generalnie zgadzam się i z Tobą Sławku, i z Maćkiem Woźniakiem. Gdybym miał rozwinąć to, z czym się nie zgadzam, diabeł musiałby tkwić w szczegółach (czyli w ocenach poszczególnych płyt Genesis, Yes i Camel), a na to nie ma tutaj czasu. Napiszę tylko tyle, że wszystkie te kapele miały takie momenty w dyskografiach, kiedy udanie łączyły tzw. elementy „pop-rockowe” (bardzo umownie rzecz określając) z tzw. „progresywnymi”. U Cameli byłby to album „Stationary Traveller”, u Genesis (cała seria), ale dajmy na to, że ten łagodniejszy okres zapoczątkował album „Duke”, z kolei u Yes „90125” (bo na „Dramie” i na „Tormato” jeszcze „wymiatali”, a „Big Generator był już tylko słabą kalką „90125”. W każdym razie w 2000 roku byłem na koncercie Cameli w Zabrzu i powaliły mnie tam dwie rzeczy. Szczęśliwy traf, że mnie, który jechał na ten koncert bez biletu, trafił się w końcu bilet dla tzw. „VIP-ów” (w normalnej cenie, zaproszeni goście i dziennikarze nie dojechali, a innych biletów już nie było). Skutek był taki, że siedziałem w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca w pierwszym rzędzie, o niespełna dwa metry od gitary Latimera, a obok mnie siedzieli dziennikarze z „Tylko Rocka”. Drugą rzeczą było to, że do dziś zapamiętałem ten koncert jako jedną, ponad dwugodzinną solówkę Andy’ego Latimera, bo tak brzmiała wtedy jego gitara i tak wypełniała sobą muzykę Cameli. Sprawdzałem to potem na płytach, i tej gitary nie słyszy się nagranej w studio tak samo jak na koncercie. A to „na żywo” prawdziwa potęga.

    1. koncertu zazdroszczę.
      tak, Latimer to świetny gitarzysta, w swoim czasie wyprzedzał wielu bardziej znanych niż on. niedoceniony, Camel zawsze był jakby w cieniu Genesis.
      co do pop-rocka to widzę te granice inaczej, właśnie już Rain Dances powiewało popem, choć dopiero Breathless rozwinął to do oporu. Stationary traveller to był już właściwie new-romantic.
      Duke? fakt, są collinsowskie kawałki „miękkie”, chociaż jest tam sporo twardego prog-rocka. już słabszy i bardziej popowy był Wind & Wuthering.
      o Yesach myślę dokładnie to samo z wyjątkiem Tormato, która na tle sąsiedniej Going for the One wypada blado 🙁

Komentarze zostały wyłączone.