Stary i nowy Marillion

A dokładniej – polemika z artykułem z blogu:
http://bialafabryka.blogspot.com/2009/02/jekyll-i-hyde.html

Spór o „stary” i „nowy” Marillion nie ucichnie nigdy. Zawsze próbuję go uspokajać, racjonalizować. Ekspresja i dramat przeciw balladowo – pastelowym krajobrazom. Jak to rozstrzygnąć? Nijak, sprawa upodobań i tyle. Żadne nie jest lepsze czy gorsze. Jednak obie strony konfliktu używają wciąż argumentów z arsenału emocji: dobre. złe. dobre. złe. oczywiście że dobre / złe.

No co to za argumenty? Żadne. Ale skoro wszyscy tak jadą, to ja sobie też raz pojadę. I żeby nie było pustosłowia „przecież widać jak na dłoni, że…” – bo nic nie widać, każdy widzi co chce – poza nieukrywaną próbą narzucenia własnego zdania (tak, tak) postaram się przytoczyć kilka dowodów w najtrudniejszej do udowodnienia materii – sporze o obiektywną jakość sztuki.

Panowie z Marillion po odejściu Fisha po prostu nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić. Dokładnie tak, jak przed jego przyjściem. I nie muszę sięgać do walorów muzycznych, chociaż za chwilę sięgnę. Najpierw jednak parę zdań o konfrontacji pięciu na jednego. Otóż muzyka Marillion jest współtworzona przez grupę ludzi. To, że Fish ma muzyków sesyjnych nic tu nie zmienia, bo to on decyduje o kształcie swoich dzieł, jest ich „ciągnikiem”, duchem sprawczym, dopuszcza tylko rozwiązania zgodne z jego wizją. Jak w porównaniu z nim prezentują się pozostali muzycy zespołu?

Hoggarth – pop balladki, trafił do składu dlatego, że nie fałszował i miał inny głos niż Fish (a więc nie za to kim był, ale za to kim nie był. Przyznał się nawet, że przed dołączeniem nie słuchał rocka progresywnego), jest muzycznie nieruchawy, można przypuszczać, że zaginąłby gdzieś w zalewie bardzo średniego muzykowania, gdyby go nie przygarnęła znana marka. Dowiódł tego swoimi dokonaniami spoza Marillion.

Kelly? Discoman przypadkowo zakotwiczony w art – rocku, bez dorobku solowego, bez udziału w cudzych płytach, słabszy wykonawczo nie tylko od takich wirtuozów jak Wakeman, ale nawet od Banksa, którego podobno naśladuje. Po jego karierze można pomyśleć, że chyba… mało się interesuje muzyką.

Rothery – epigon, jak twierdzi, Carltona i Latimera, nie dorasta do żadnego z nich. Najlepsze solówki w życiu zagrał na Clutching at Straws, 22 lata temu. Solowy projekt Wishing Tree przypomina trochę Blackmore’s Night, ale jest o kilka klas niżej. Kolejny słaby technicznie muzyk, popisówy bez sensu w stylu otwarcia „Alone again…” na Brave raczej obnażają jego braki niż pomagają zabłysnąć.

Świetny za to jest perkusista (Mosley), ale poza własnym stylem gry nie wnosi nic do wizji muzyki. Crossing the Dessert jest przyzwoitą płytą, ale rock neoprogresywny produkuje dziesiątki takich rocznie. Takie sobie granie.

Ostatni z „solistów”, Trewavas celowo na koniec. Zawsze wydawał mi się jedynym poza Fishem muzykiem Marillion z jajami. Co się okazuje? Solowe płyty są doskonałe. Picture – bezpretensjonalne, lekkie granie nie ukierunkowane na tworzenie arcydzieł, ale świetnie zrobione, energetyczne, szczere i niezwykle żywe. Transatlantic to rzadki dla mnie przypadek grania progressive w starym stylu, którego da się słuchać w XXI wieku. Cóż z tego, skoro wpływ Trewavasa na Marillion jest mało odczuwalny. I jak to wszystko się ma do solowej twórczości Fisha? Czujecie różnicę klas i siły osobowości artystycznej?

Marillion obecnie. Ludzie ci łączą swoje siły, gusta, możliwości i wiedzę w celu stworzenia muzyki, która po trochu oddaje każdego z nich, ale oddzielnie. Stąd efekt niespójny, bez myśli przewodniej, najogólniej tylko określony. Trudno mi się zachwycić jej balladowym urokiem, gdyż od czasu do czasu usiłują udowodnić, że hard rock też lubią. Próbują także budować jakieś ciekawsze konstrukcje (jak za czasów z Fishem), jednak wszystko to jakoś… nie do końca. Jakby cofali się przed ostatnim krokiem, jakby chodzili wciąż w niezawiązanych butach, bo przecież jest już szesnasta i niedługo i tak trzeba będzie ściągać. No ładne jest to granie. Tylko trudno ustalić co to właściwie ma być. A jeśli od Brave miał się zacząć nowy etap życia Marillionu, to jego pierwszym objawem był gwałtowny spadek sprzedawalności płyt.

Marillion to jeden z wielu zespołów drugiej fali progressive. Można się zastanowić, dlaczego akurat oni, a nie np. Pallas czy IQ zrobili wielką karierę? Nikt z tego grona nie wybił się aż tak. Przez chwilę Pendragon próbował rywalizować i przegrał. Nie mówiąc o takich odpadkach przy produkcji, jak Twelfth Night. Otóż moja teoria: Marillion był jednym z wielu zespołów nurtu i niczym nie odstawał od reszty. Był – owszem – czkawką po Genesis, a bardziej jeszcze po Camel. I jest nadal. Wszyscy wtedy byli. Idzie do przodu w takim samym tempie jak inne neoprogresywne grupy, coś tam próbując robić nowego z różnym efektem i przy założeniu, że „progresywnie” nie oznacza „postępowo” tylko „w stylu zespołów progresywnych”. Tak jak Pallas, czy inne. Co się więc stało, że zaistnieli? Stał się Fish, dołożył „to coś” i zaistniał wielki zespół. Parę lat później – odstał się. I znów Marillion jest jednym z wielu, nie dorasta wręcz do dokonań Porcupine Tree, czy nawet – zgroza! – do Areny, w której gra przecież były perkusista Marillion, wywalony za braki techniczne i… narzucającą się osobowość. Skądś to znamy, nie?

Fish był i jest furiatem. Faktycznie o mało nie rozwalił zespołu, ale to nie znaczy, że za jego czasów zespół grał źle, nie mieszajmy zjawisk. Po prostu czas był się już rozstać i tyle. Natomiast na jakiej podstawie można stwierdzić, że Fish gra na „niskim poziomie”, a Marillion na „wyrównanym, wysokim”? Takie tezy bez poparcia może oczywiście wygłaszać każdy, ale czym mierzy ów „poziom”? Brave to bezpośrednia kontynuacja koncept albumów z czasów Fisha, wzbogacona o melancholijne dłużyzny i zubożona o ekspresję dawnego wokalisty. Kompozycyjnie i wykonawczo niczym więcej się nie różni. Solowe płyty pana Ryba są lepsze i gorsze. Niektóre też nierówne. Pogubił się chłop faktycznie, ale jednego nie można mu odmówić – z tej muzyki wciąż bije siła przekonania, energia, on wie co gra i po co. Marillion – grają bo grają. Nawet ładnie grają, ale czy lepiej?

Rozmawiałem kiedyś z pewnym Michałem, z którym często rozmawiam o tym i owym – jaka byłaby kolejna płyta po Clutching at Straws, gdyby nie stało się to, co się stało. Zestawiając Vigil i Seasons End trudno mi dojść do wniosku, że z połączenia wyszłaby dobra płyta. Wyszłaby lepsza niż obie oddzielnie, ale słabsza od poprzednich dwóch. Prywatnie wolę Fisha po rozłamie, od Marillionu po rozłamie, ale obie strony generalnie nie poradziły sobie najlepiej z tą sytuacją. Natomiast Marillion sprzed rozłamu góruje nad wszystkimi jego odpadami razem wziętymi. A dokładnie – dwie ostatnie płyty. (Próby wspólnych kawałków są na dodatku z reedycji Clutching at Straws i potwierdzają moją tezę).

Jasne, jest też sprawa preferencji muzycznych. Jeden woli, jak z muzyki tryska ogniem, drugi – jak go rozluźnia lub nastraja intelektualnie. Z tym trudno dyskutować, ja jestem typem głównie ekspresyjnym, ale rozumiem inaczej ukierunkowanych odbiorców. Nie mogę tylko pogodzić się z próbami oceniania wartości muzyki na podstawie swojego profilu emocjonalnego. Nie wiem jak w ogóle można potępiać artystów za szaleństwo i chwalić sobie, że jeden z nich przestał przeszkadzać swojemu zespołowi w osiąganiu muzycznego bezruchu. Pasja jest istotą sztuki, umiar i „siła spokoju” mogą rodzić rzeczy ładne, ale nie rzeczy wielkie.

I na sam koniec – gdyby nie ów narzucający się, wstrętny i impulsywny charakter złego faceta, który „szczęśliwie” opuścił nasz ulubiony chilloutowy zespół, raczej w ogóle nie byłoby Marillionu. To on ich ciągał na próby w zamarzniętej przyczepie, awanturował się o jakość kompozycji, zmuszał (siłą fizyczną) menedżerów i prezenterów radiowych do emitowania ich utworów, załatwiał (nie dopuszczając do głosu właścicieli klubów) występy. To z niego na koncertach leciały iskry, kiedy skakał swoim wielkim cielskiem pół metra do góry, podczas gdy Rothery z gitarą wyglądał jakby w bujanym fotelu próbował zagłaskać kota na śmierć. Odejście Fisha było jak wyłączenie silnika. Pojazd ma z górki, więc toczy się jakoś. Wielkich możliwości manewru nie ma. Gazu też nie doda. Ale można się cieszyć, że wreszcie przestało warczeć, a i z kierowcą da się pogadać, bo nie macha ciągle tą wajchą od biegów. Co za ulga, bo przecież jazda z włączonym silnikiem to naturalnie… wyścig szczurów?
Ej, czy to nie przegięta retoryka?

6 myśli na “Stary i nowy Marillion”

  1. Sławku, otóż komentuję Twój post w zasadzie nie polemicznie, a porzadkująco. Zacznę od postawionych przez ciebie tez – po pierwsze „spór” o Marillion – z Fishem czy bez Fisha, dzisiaj nie ma już racji bytu, ponieważ Marillion z lat 80 i ten dzisiejszy, to zupełnie dwa inne zespoły. druga z Twoich tez – Marillion z Hogarthem, to grupa, która „nie wie co ze sobą zrobić” o ile może potwierdzić się przy okazji takich płyt jak „Seasons End”, czy „Hollidays In Eden” to już nijak się ma do muzyki z „Brave” (do której m.in. przekonał się św. pamięci Tomsz Beksiński, swego czasu skazując Marillion na muzyczną niebyt po odejściu Fisha), czy np. „Marbles”. trzecia z Twoich tez – dzisiejszy Marillion to muzyczne epigoństwo, da się obalić antytezą, że Marillion z „Script For A Jester’s Tears” i „Fugazi” był w pewnym stopniu epigoński wobec dorobku takich grup jak Genesis czy Van Der Graaf Generator, do czego wprost przyznaje się Fish i co nie oznacza, że były to złe albumy. były to albumy doskonałe! czwarta teza – muzycy Marillionu to miałcy instrumentalisci wywodzący się z równie miałkich zespołów. wystarczy prześledzić biogramy muzyków zapisanych złotymi zgłoskami w historii muzyki rockowej, żeby stwierdzić, że czasem pochodzili z zupełnie koszmarnych zespołów lub posiadali ledwo wychodzące poza amatorskie granie umiejetności, a w danej chwili i w danym składzie potrafili stworzyć arcydzieła lub przynajmniej zaakcentować własny styl. nie podejmuję się „oceny porównawczej” dokonań obu składów. jak wspomniałem, dla mnie Fish w Marillion to jeden, zamknięty etap, Hogarth w Marillion to etap kolejny. uważam, że lepiej się stało, że Fish odszedł od grupy zamiast zakończyć działalność tego zespołu. w wyniku tego dziś możemy słuchać zarówno jego płyt solowych (rewelacyjny debiut, a potem już umiarkowanie), jak i „nowego” Marillion (słabe pierwsze płyty, a potem z każdą kolejną już lepiej, inaczej), mając na uwadze, że to wciąż zespół, który nigdy nie pisał i wciąż nie pisze historii rocka progresywnego od początku.

    pozdrawiam!

    piotr

    1. Przede wszystkim dzięki za poczytanie i odpowiedź 🙂

      Autorytet Beksińskiego cenię, ale nie bezkrytycznie i ostatecznie. Jeśli chodzi o Brave, to poza wielką złożonością muzyczną (i co za tym idzie – niespójnością stylistyczną, bo jest to złożoność bez myśli przewodniej w warstwie kompozycyjnej), nie czuję tam jakichś przełomowych wynalazków. Przełomem mogła być Afraid od Sunlight, jedyna dotąd płyta „nowego” Mairllionu zrobione bez kompleksu „starego”.

      Oczywiście dwie pierwsze płyty z Fishem były mocno wtórne muzycznie, a Script uważam wręcz za bardzo słabą. Całkowicie się zgadzam, że to epigoństwo bez jasnej wizji, chociaż jest w tych nagraniach potencjał, pewne zręby wielkiej indywidualności, to prorocze. Spełniło się na trzeciej i czwartej płycie. Czyli idę nawet dalej niż Ty, bo jak wspomniałeś Script Ci się podoba. A mi nie 🙂

      Zgadza się, nie każdy wielki muzyk był wielkim instrumentalistą. Jednak za każdym razem musiała się pojawić jakaś iskra, inna wartość. Sama technika nie decyduje o niczym, ale jest przydatna. Poza tym to już nie lata 70., kiedy wzorem wirtuozerii był Alvin Lee. Wymagania wykonawcze wzrosły do sześcianu. Nie upraszczałbym mojej tezy do wyłącznie spraw „skąd przyszli” muzycy. To rzecz szersza, skąd przyszli, jacy są, co robią w zespole i poza zespołem, jak potrafią grać, jak działają zespołowo, kto jest liderem i co ów lider ma do zaproponowania. Bez każdego z tych elementów można zrobić dobry zespół, może nawet bez kilku. Tu jednak wystąpił wyjątkowo pechowy zbieg czynników.

      p.s. Marbles jest niezła. Ocean Cloud stawiam prywatnie na równi z największymi dokonaniami z czasów Fisha (nie stylistycznie, chodzi o poziom artystyczny)

  2. Sławku,
    moim zamiarem nie było posłużenie się opinią Beksińskiego, jako protezą. dla mnie jest ona dowodem, że zawsze można zmienić zdanie, zweryfikować własną, zbyt pochopną opinię. Twóje zdanie na temat „Ocean Cloud” świadczy przecież m.in. o tym, że i w obrębie naszej wymiany zdań, jesteśmy w stanie przekonać się wzajemnie do wydawałoby się, nie przystających do siebie poglądów 🙂

    p.s. ja to zapamiętałem inaczej – jeszcze w roku 1965, na stacji metra w Islington pojawił się napis: „Clapton is God”, który spowodował całą lawinę podobnych jemu graffitti. dopiero dwa lata później pojawił się „nowy bóg”, ktorego wyznawcą stał się i sam Clapton – na imię miał Jimi:))

    piotr

    1. jo, z tym Claptonem to pewnie a propos Alvina Lee? Lee był szybszy i od Claptona i od Hendrixa. Jednak artystycznie wiadomo – Hendrix był nr. 1, a technicznie po 10 latach Eddie Van Halen pozamiatał dawnych wirtuozów. To miałem na myśli.

      Prawdę mówiąc żałuję, że nie wszystko z nowego Marillionu tak mi robi dobrze jak Ocean Cloud. No bo skoro potrafią, to dlaczego… 🙁

  3. i znowu, nie mogę się z Tobą do końca zgodzić:)
    wydaje mi się, że akurat w tym przypadku nie chodzi o jak to określasz – „szybkość”, a raczej o wpływ Claptona na innych gitarzystów, który był i jest bezspornie większy niż Alvina Lee. podobnie jak wpływ Van Halena na gitarzystów w rodzaju dajmy na to Vaia, który jest prawdopodobnie równie sprawny technicznie jak Eddi. nie zgadzam się też, że wspomniany Van Halen „pozamiatał” dawnych wirtuozów. moim zdaniem w sposób naturalny kontynuuje/kontynuował on rozpoczętą mniej więcej od Roberta Johnsona bluesową kulturę gry na gitarze, którą dziś na przykład kultywuje Jack White, a przed nim cała masa niezwykle utalentowanych gitarzystów.

    piotr

    1. Naturalnie, tak.
      Wpływ – jasne, Lee to margines. Po prostu był szybszy, każdy chciał go prześcignąć. Dyskusja o szybkości Alvina Lee straciła sens ostatecznie w czasach Eddiego. Tylko tyle chciałem powiedzieć, o przebieraniu palcami w czystej postaci. Wzrosły wymagania i takie popisówy jak Page w Heartbreaker, czy Howe w Sound Chaser albo właśnie Rothery w Alone Again to właśnie świadectwo braków technicznych, a nie wirtuozerii. Co nie zmienia faktu, że Howe i Page są wielcy. Rothery – też bywał duży, tylko niepotrzebnie napina się na wirtuoza, którym nie jest.

Komentarze zostały wyłączone.