Wałęsa podglądany – wrażenia z planu filmu Wajdy

Z ciekawości, z wolnego czasu i dla forsy (marna to forsa, ale zawsze) zostałem statystą w filmie „Wałęsa”.

Trochę wrażeń z planu. Widzę niewiele. Zimowe sceny kręcono podobno w styczniu, wiele dzieje się bez udziału statystów. Nawet części scen zbiorowych. Kwestia montażu. Jednak ostatnio też kręciliśmy zimę. Staliśmy w kufajkach i czapkach w pięknym majowym słońcu na sztucznym śniegu i gotowaliśmy się. Dało się wytrzymać parę godzin, chociaż zgrzałem się jak mysz. Bardziej współczuję tym, którzy zimą kręcili lato. Doszły do mnie opowieści o tych scenach, porozbierali ludzi do krótkich rękawków i jakąś plażę bodajże robili. Pomysłowy plan. Choć i zabawny, miała być przygoda 😉

Rano jeżdżę na plan pociągiem podmiejskim. Z prawdziwymi stoczniowcami. Specyficzne wrażenie, dawno go nie zaznałem. Autentyk jest przez cały dzień, od podróży przez plan zdjęciowy do powrotu. Stoją te same dźwigi, te same suwnice. Jeżdżą te same wózki elektryczne, pewnie mają po 40 lat. Wracając do prawdziwych stoczniowców – mają z nas widowisko. Siedzą na dachach, za barierkami – i patrzą. Od czasu do czasu rzucą jakiś robotniczy dowcip. Wyglądają prawie tak samo, jak my.

Robert Więckiewicz jest naprawdę dobry. Mam wrażenie chwilami, jakbym widział Wałęsę sprzed 30 lat. Porusza się, mówi, gestykuluje, pali papierosa – tak, jakby to był sam Wielki Elektryk.

Wielkiego Elektryka widziałem parę razy na początku lat 80. Moja matka była po drugiej stronie płotu (niż ja) podczas strajków, potem, kiedy ją wypuścili donosiła jedzenie. Wałęsa któregoś razu obarczony kwiatami chciał się ich jakoś pozbyć i z wiwatującego tłumu wybrał moją matkę. Wręczył jej ogromny wiecheć z jakimś uprzejmym słowem, po czym powędrował dalej.

Bodajże w 1987 z powodu, którego nie pamiętam lub w celu, którego nie pamiętam, matka „przemycała” mnie parę razy do stoczni. Może po prostu dla mojej rozrywki. Spędzałem dzień w biurze, szwędałem się po narzędziowniach, warsztatach, gadałem z kierownikami, którzy byli z matką zaprzyjaźnieni. Na bramie sprawdzano legitymacje stoczniowe. Wszyscy wchodząc po prostu machali. Oprawki były takie jak od legitymacji szkolnych. To była jesień. Zakładałem czapkę – uszatkę, machałem legitymacją szkolną, wyglądałem jak niski dorosły. I wchodziłem. Właściwie każdy mógł i pewnie wchodziło wielu obcych w różnych celach.

Matka zabrała mnie na spacer po stoczni. Postaliśmy przez chwilę przed warsztatem Wałęsy. Dwóch smutnych panów na zewnątrz go tam pilnowało i kiedy gapiłem się dłuższą chwilę na pracującego idola zaczęli mi się trochę za bardzo przypatrywać. Zwiałem.

Spóźnienia były regułą. Podobnie jak wcześniejsze wyjścia. Znajomi znajomym odbijali karty zegarowe. W naszym domu była szafka na narzędzia. Niczego nie kupowaliśmy. Wszystko matka wynosiła ze stoczni po znajomości z magazynierami. Nie, żeby była złodziejką. To była wtedy norma, a nie przestępstwo. Moralność sprzed 30 lat była niemal tak różna od współczesnej, jak moralność średniowieczna. Tylko na innych polach. Papier był martwy, prawo było afiszem. Rząd, przedsiębiorstwa i społeczeństwo wysysali się nawzajem na wszelkie sposoby i do cna. Oczywiście były przyłapania i skandale. Od szczebla spawacza, który wynosił lutownicę z zakładu, po szczebel ministra, który coś tam zdefraudował. Ale ostatecznie chodziło tylko o to, że ten, co się dał złapać był tyleż głupi, co przydatny. Czasem trzeba było po prostu kogoś złapać i pozory zachowywano. Reszta dalej robiła swoje. Przez lata używałem kraciastych koszul, pasiastych ręczników, mydła „For you”, podkoszulków. Stocznia nie tylko dawała pracę, była jak las i rola dla chłopa.

W Stoczni Gdańskiej imieniem Lenina pracował też mój ojciec. Kilkakrotnie. Wywalali go za picie w pracy, co jest o tyle dziwne, że wtedy pili wszyscy. A potem znowu przyjmowali, bo w tych czasach niepracowanie było przestępstwem. Nie bardzo mogli nie przyjąć. Istnieją rodzinne legendy, że to on był jednym z inicjatorów wydarzeń z 1980 roku i że to była właściwa przyczyna niechęci partyjnych kierowników. Ojciec był zadymiarzem. Antykomunista (ale bardziej dla szpanu niż z idei), awanturnik, mitoman. Trochę jak Wałęsa, tylko mniej cwany, wystarczało mu imponowanie paru kolegom przy wódce. Wałęsa chciał więcej. Co nie zmienia faktu, że ojciec faktycznie mógł tę zadymę wywołać gdzieś w grupie tych na samym czubku lawiny. I że na pewno robił wcześniej sporo zamieszania – często i skutecznie, choć preteksty znajdował dowolne. Obecnie czekam na udostępnienie dokumentów IPN na jego temat (umarł rok temu). Dowiem się, czy naprawdę coś zmalował, czy tylko dorobił sobie kolejny mit.

Pamiętam też, jak stawiano pomnik ofiar Grudnia 70. To są bardzo wczesne wspomnienia. W pierwszej klasie podstawówki wszyscy byliśmy „za Solidarnością”, zresztą Bóg też był „za Solidarnością”, naprawdę dzieciarnia szalała politycznie. Nosiliśmy znaczki, śpiewaliśmy piosenki. Tylko jedna dziewczynka w świetlicy szkolnej, z drugiej klasy, była „za Partią”. Trochę z niej kpiliśmy, ale bardziej chyba nie mogliśmy po prostu zrozumieć, jak można w ogóle być „za Partią”. Potem pamiętam krzyk matki „o Boże!” w ten dzień, kiedy nie było Teleranka. I pamiętam przewróconego orła. Nie mogłem uwierzyć, że przegraliśmy, Solidarność przegrała, wspaniały Wałęsa przegrał i Bóg przegrał. Z Partią. Mój rozum tego nie ogarniał.

Wracając do filmu – są dobre charakteryzacje. Nie będzie tego problemu, co w „Katyniu”, gdzie wszyscy wyglądali, jakby dopiero co wyszli z garderoby, w której szyją stylizacje na lata 40. Właśnie – stylizacje. Tu ludzie wyglądają tak, jak naprawdę powinni wyglądać. Brudni, zarośnięci, w poplamionych, używanych, autentycznych kombinezonach. Wajda jest na planie, ale ogrom roboty odwalają jego asystenci. Nie mówi, że niektóre butelki z oranżadą mają być otwarte. Od tego są inni ludzie. Owi „inni ludzie” robią widocznie mało błędów, bo zwykle po drugim – trzecim kręceniu, scena jest zatwierdzana i robią kolejną.

Wszystko sprawia wrażenie autentyków. Konserwy z Paprykarzem Szczecińskim, pudełka zapałek i papierosów, butelki od wody mineralnej – nie wiem, skąd wzięli taki papier i w ogóle materiały, ale ten blady druk, opakowania zastępcze, wszystko pożółkłe – jak wyciągnięte z jakiegoś muzeum, a może rekwizytorni? A może po prostu tak doskonale spreparowane?

Nudzimy się cholernie. Od czasu do czasu jest zasuw, potem długie przerwy. Upał nieznośny. Przeczytałem w pociągach i na planie Antologię poezji Polski Ludowej, dwie książki Borgesa i dwie Llosy, opowiadania Iwaszkiewicza, coś z Topora, Viana i Bukowskiego, antologie Hartwig i Woroszylskiego. W sumie fajna praca.

Nie znoszę zakładania na siebie brudnych ciuchów. Kazali nam się wytarzać w rdzawym piachu z pyłem żelaznym na wydziale K-1. Wygląda to dobrze. Ale nie znoszę i nigdy nie znosiłem czegoś takiego mieć na grzbiecie. Źle mi na samą myśl o przebraniu się. Coraz lepiej rozumiem, dlaczego tak się męczyłem przez trzy lata pracując na budowie. Brudne ubrania. Po prostu źle to znoszę.

Atmosfera jest różna. Panuje wyraźne rozgraniczenie między aktorami i ekipą techniczną, a statystami. Chodzi jak sądzę o hierarchię i porządek na planie. W niektórych wypadkach, rzeczywiście mam wyraźnie do czynienia z zawodowcami, którzy pilnują sprawnego wykonywania zadań i sensownego podziału ról. Jednak nierzadko odnoszę bardzo silne wrażenie, że ten czy inny delikwent do owego podziału wprowadza jeszcze emocje. W obecności niektórych osób z ekipy czuję się jak wyrzutek zarażony AIDS, a oni biedni, bohatersko wytrzymują obecność tych śmieciarzy (statystów). Nie przesadzam. To chyba syndrom wszystkich społeczności, wszędzie są dorobkiewicze, którzy czują się kimś, dopiero, kiedy awansują i mają w zasięgu „gorszych”. Z przyjemnością jednak stwierdzam, że owi „gorsi” to najczęściej bardzo sympatyczni, często inteligentni i dobrze wykształceni ludzie. Niekiedy dobrze zarabiający – są na planie dla przygody, a nie dla marnych (naprawdę) pieniędzy, jakie się tam płaci. To dziwne wrażenie nasila się jeszcze, gdyż wszyscy są umorusani, uczesani jak idioci (lata 80.) i wbici w zużyte kombinezony. I nagle z paroma takimi robolami zawiązuje się godzinna rozmowa na temat „Czarodziejskiej góry” Manna. Spotkałem też jednego z bardziej znanych polskich klarnecistów.

Jedzenie jest komiczne. Rano kanapka z jajkiem w środku albo plastrem taniej szynki (jedna na osobę). Około 13.00 cienka zupa z suchym chlebem. Ogórkowa, kapuśniak. Można to lubić, ale najeść się? Do picia najtańsza woda „źródlana” i najprostsza kawa rozpuszczalna, w której jest 30% kawy naturalnej i 70% zbożowej. Zaczynamy o 6 rano, dzień zdjęciowy trwa 12 godzin, czasem więcej.

Myślę, że budżet tego filmu nie będzie wysoki. Dekoracje są naturalne. Stocznia jak stała, tak stoi. Wygląda na to, że nie tylko budynki, ale i parkiety, ramy okienne, ubikacje, elewacje – wszystko trwa niezmienione od trzydziestu lat. Nie trzeba kuć zbroi, nie spodziewam się efektownych wybuchów. Nie trzeba stawiać miasteczka filmowego, szyć tysiąca mundurów, a statystów jest nieco ponad stu, a nie tysiąc, jak np. w „Krzyżakach”.

Myślę, że wtedy, w 1980 strajkujący nie wyobrażali sobie kapitalizmu. Chcieli grać według reguł socjalistycznych i wygrać. Mieli żal do Partii o zdradę socjalizmu – zamiast obiecanego raju, była bieda. O zdradę klasy robotniczej. Ale ich baza pojęć, wartości, nie różniły się wiele od tych robotników, którzy buntowali się przeciw kapitalistom. Postulaty też właściwie te same. Był wczesny kapitalizm, był socjalizm, jest liberalna demokracja. Ustroje się zmieniają, robotnik zawsze dostaje w dupę. Co właściwie się zmieniło, panie Wałęsa? Panie Wajda? Tuż po wojnie powstał socrealistyczny wiersz, który opisuje niemal dosłownie to, co robimy na planie „Wałęsy”. I to daje naprawdę do myślenia:

 

Hutnicy, metalowcy,

Spawacze, giserzy,

Włókniarze łódzcy,

Pamiętający rok 1905,

O wyrobionym obliczu,

Mową prostą, oszczędną

Prowadzą rzecz swą,

Rzecz klasy robotniczej.

 

Młodzi i smagli,

Piękni jak odwet,

Dziewczęta z fabryk

Płowe i modre,

Przodownice pracy

Z miasta, z okręgu

I inni, których nie zliczę,

Mową prostą, oszczędną

Prowadzą rzecz swą,

Rzecz klasy robotniczej.

 

Delegaci chłopscy,

Nieumiejętni w ruchach,

Kwadratowi, szorstcy,

Którzy mówią o sobie:

„My, delegaci

Robotników rolnych”,

I gdy gwar ucichł,

Wpadają w słowo

Prowadząc rzecz swą,

Rzecz ludzi wolnych.

 

Jak na sądzie – surowy,

Stary robociarz

Wzywa na świadka

Historię

Walki ludowej.

 

Mówi ściśle, chociaż

Nie uczył się na pamięć,

Mówi wolno, z rozwagą.

Z dokładnymi datami,

Mówi: nie Waryński,

Lecz Ludwik Waryński.

Mówi: nie Okrzeja,

Lecz Stefan Okrzeja;

Na twarz mu skinie

Sztandar czerwone błyski.

Rzekłby kto, że przy dziejach

Stał, jak przy swej maszynie.

(…)

 

Mieczysław Jastrun, „Zgromadzenie”

Więcej wpisów w kategorii  „FILM” – kliknij

 

charakteryzatorzy na planie
zbuntowany tłum czeka nieco znudzony
wiadomo ktto
wiadomo kto
majowy śnieg w upale...
wałęsa zaraz krzyknie "ludzieeeeeeeeeee"