Chyba jednak nic lepszego nie wymyślono

Czytałem niedawno artykuł Piotra Gajdy o zespole Rival Sons. Słyszałem bardziej o tej grupie niż tę grupę. Pojedyncze kawałki w jakichś składankach nie mogą dać obrazu. Więc zapuściłem – i co słyszę? Gdybym powiedział, że słyszę dobre granie, to jednocześnie powiem wszystko i nie powiem niczego. I to wcale nie z powodu użytych ogólników.

Trzeba brać pod uwagę, że takie kapele nie reprezentują całkiem siebie. Reprezentują jakiś nurt, jakąś masę, czy wręcz jakiś świat. Przedstawiają raczej gatunek muzyczny, którego są częścią, niż swoją szczególną indywidualność twórczą. To nie odbiera im w żadnym wypadku osiągnięć artystycznych, po prostu sztuka polega tu na dobrym wykonaniu konwencji i jest to nieraz zrobione doskonale. Napisałem kiedyś, że rock to specyficzna muzyka. Tu wszystko zaczyna się od Led Zeppelin, dopiero potem jest jakiś wybór. Można iść dalej, jednak nie trzeba. Minęło trochę czasu i nadal jestem na tym stanowisku.

Zespoły grające według wspomnianej filozofii mogą dać tę niecodzienną przyjemność, że chwilami ma się wrażenie słuchania jakiejś nieznanej płyty prawdziwych Zeppelinów. Ależ nie, nie ma w tym nic złego. Pojęcie epigoństwa po prostu tej sytuacji nie dotyczy. Każdy z tych wykonawców zaznacza zresztą swoją indywidualność w jakiś tam sposób i po dłuższym słuchaniu staje się oczywiste, że nie są identyczni. Doskonale jednak ilustrują tezę, którą postawiłem na początku: że rock zaczyna się od Led Zeppelin i że czas nie gra tu roli. Ten zespół zogniskował wszystkie wcześniejsze dokonania innych, zdefiniował i zagrał cały kanon rocka – czasem w formie ledwo zaznaczonej, czasem w rozwiniętej do ostateczności. Nie spotkałem jednak nigdy rockowej kapeli grającej coś, czego nie byłoby u Zeppelinów, a jeśli ktoś się silił na to – wychodziły śmieci.

Konkretnie napiszę o czterech grupach. Krótko, bo pewnie każdej z nich poświęcę osobny artykuł odwołujący się do tego tutaj. Rival Sons pominę – Piotrek napisał o nich wystarczająco dużo. Warto posłuchać, na youtube jest kilka płyt. Pominę też parę kapel takich jak Gov’t Mule, o których rozpisywałem się wiele razy i niezupełnie się mieszczą w temacie, pominę też takie jak Fury in the Slaughterhouse – wdzięczne, ale przesłodzone i bez pazura. Pominę też świetnych momentami Scorpionsów, bo wciąż nie jest to granie, które można pomylić z Zeppelinami. Polecam natomiast przyjemność obcowania z taką kapelą, jak choćby

Kingdom Come. Zespół – trudno powiedzieć jaki. Skojarzenie ze Scorpions jest o tyle na miejscu, że obecnie grają tam sami Niemcy, chociaż zespół powstał w USA (bieżący skład wyklarował się zaledwie parę lat temu). Łączy ich też postać perkusisty, Jamesa Kottaka. Styl na wczesnych płytach jest tak podobny do wzorca (Led Zeppelin), że niektórzy podobno mylili te zespoły. Po jakimś czasie brzmienie straciło świeżość, muzycy (a właściwie lider, Lenny Wolf, bo jest jedynym stałym członkiem) grają jakby jedną piosenkę w różnych wersjach. Zmiany personalne nie doprowadziły do zmian muzycznych. Zdecydowanie można rekomendować dwie – trzy pierwsze płyty, to końcówka lat 80. Kolejne tylko dla wielkich miłośników, bo kalkują już nie tyle swoich mistrzów, co samych siebie. Grają do dziś. Początkowe dokonania to jednak muzyka bardzo energetyczna i rzetelnie zrobiona.

Znacznie bardziej urozmaiconą muzykę grał zespół Badlands. To także druga połowa lat 80., granie osadzone w pudel-metalu, ale wyraźnie rozsadzające gatunek. Panowie chyba chcieli być na fali, ale nie leżała im ta fala. Stąd chwilami do złudzenia przypominają jeden taki zespół, o którym pisałem już powyżej wiele razy. Zarówno maniera wokalna, jak podejście instrumentalisów do swojego sprzętu – to wszystko dość jednoznacznie lokuje wpływy. Obie przytoczone grupy mają w swoim repertuarze odpowiedniki Black Doga, Kashmiru, Since i’ve Been Loving You, itd. Wystarczy się wsłuchać.

Na gitarze grał tam niedoceniany wirtuoz Jake E. Lee, którego usłyszałem po raz pierwszy grającego covery Jeffa Becka na opisywanej TUTAJ składance (i grał dobrze). Wokalista, nieżyjący już Ray Gillen (nazwisko przypadkiem podobne do innego, bardziej znanego wokalisty), miał znakomitą skalę i barwę. Przewijał się przez różne formacje, ale jego współpracy z Black Sabbath nie należy przeceniać, bo niespecjalnie jest obecny w dyskografii. Raczej w archiwach. Naturalne podobieństwa z Robertem Plantem nie ograniczają jego możliwości. Można bowiem usłyszeć wyraźne pokrewieństwa z brzmieniem Point Blank (Rumblin’ Train), Steppenwolf (Soul Stealer) a nawet wczesnym Jeff Beck Group (Silver Horses).

Najbardziej podoba mi się pierwsza płyta. To czysta energia, a podobieństwa z Zeppelinami wynikają z najprostszej, najszczerszej przyczyny: feelingu. Mają po prostu to samo we krwi. Dancing on the Edge, Streets Cry Freedom, to może najmocniejsze punkty, ale cały album jest po prostu znakomity. Druga płyta jest już chyba nieco słabsza, choć wciąż doskonała. Spore wpływy jazz-rocka. Największy problem mam z trzecią. Trudno jej coś zarzucić, ale wygląda na to, że zespół postanowił być modny i nawiązać do nurtu grunge. Wyszło tak sobie. Grunge to nie jest, a hardrock gdzieś się zgubił w tym wszystkim. Potem umarł Gillen i skończył się zespół Badlands. Szkoda, zwłaszcza, że zaginęli w pomroce swojego czasu. Nie pasowali do definicji ówczesnego metalu i trudno ich wymienić z największymi gwiazdami jednym ciągiem. To granie z początku lat 70., tylko sztucznie doklejone do zupełnie innej epoki. Polecam.

Uciekamy z Ameryki do Irlandii Północnej, gdzie gra zespół o wiele mówiącej nazwie The Answer. Zaczęli późno, w roku 2000. Słuchałem ich na żywo w 2012 roku w Katowicach. Mieli wówczas na koncie dwie płyty: Rise oraz Everyday Demons. Ta druga jest moją ulubioną. Dojrzalszą od debiutu, mniej przekombinowaną niż trzecia (New Horizon) i, co mimo wszystko decydujące, najbardziej zeppelinowską.

Oczywiście, słychać, że to XXI wiek. Sprzęt do grania i nagrywania jest inny niż 40 lat temu. Wpływy też pojawiają się takie, których „ludzie z kwiatami we włosach” nie mogli ująć w swojej muzyce, bo jeszcze ich wówczas nie było. Naturalnie można wytknąć (lub po prostu wskazać) powiązania z różnego typu muzyką „alternatywną”, postgrungem, postrockiem i wszystkim, co „post”. Jednak zarówno nagrania The Answer, jak i – jeszcze bardziej – koncert upewniają mnie, że wciąż rock zaczyna od Led Zeppelin, a dopiero potem jest jakiś wybór. Kolejne pokolenia decydują się albo wybrać, albo zostać w centrum. Centrum nie jest takie złe. No, posłuchajcie.