Nawet jeśli za wcześnie na nostalgię

W konkursach poetyckich w zasadzie już nie startuję. Trudno jest tak sobie odpuścić, bo i łatwy pieniądz z tego bywa, i ta sportowa żyłka czasem łapie człowieka – pościgałoby się, ach. Ale to, co miałem do załatwienia przy pomocy tych konkursów już w zasadzie załatwiłem. Przy jakiejś tam masie pozytywnych werdyktów można stwierdzić, że ma się opanowane podstawy pisania poezji (bo niczego więcej niż posiadania solidnych podstaw konkursy nie dowodzą). Było trochę tych nagród i wyróżnień, więc kiedy – około pięćdziesiątego razu – zacząłem się gubić, uznałem, że pora dać sobie z tym spokój. Sam już bywam jurorem, pisuję recenzje, młodsi i świeżsi ustawiają się w tym „turnieju rycerskim”, jak to nazwał jeden z krytyków. Mam nadzieję, że sytuacja finansowa nie zmusi mnie do startowania wbrew sobie.

Czasem jednak próbuję. Po pierwsze – dla żartu. Nie traktuję tego zupełnie poważnie, to takie trochę puszczenie oka do samego siebie. Najlepiej do tego nadają się konkursy o nieco egzotycznym charakterze, gdzie trzeba np. napisać wiersz o Matce Boskiej. Po drugie – są konkursy dla zaawansowanych, takie jak „Tyska zima poetycka”. Po trzecie – próbuję się czasem z prozą i konkursy są dla mnie jednym z testów. Nie jest chyba zresztą źle, na sześć prób w tym roku, w trzech coś tam dostałem. I tu docieram do sedna, po co w ogóle ten wpis wpisuję.

Dziś otrzymałem antologię jednego z tych konkursów, mianowicie LIMES – organizowany jest przez Uczelniany Ośrodek Kultury w Siedlcach przy Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym. Dawniej robił to Studencki Ośrodek Działań Kulturalnych w tym samym mieście. Była to 37 edycja. Otrzymałem drugą nagrodę w kategorii proza za opowiadanie Szaruga. Inni nagrodzeni, o których już słyszałem więcej albo mniej, to Dorota Ryst (też za prozę), Anna Piliszewska, Edyta Wysocka, Dominik Sobol, Piotr Macierzyński).

Przyjemność jest podwójna i można powiedzieć – trochę sentymentalna. Był moment, kiedy startowałem w konkursach, gdzieś między rokiem 95 a 2000. Był to czas, kiedy zerwałem kontakty z trójmiejskimi środowiskami (nie wierząc już w jakiś pozytywny skutek tych działań), a moje pisanie stawało się coraz bardziej beznadziejne. Otrzymałem parę nagród w jakichś lokalnych konkursach, siłą rozpędu wysyłałem też na ogólnopolskie. Były to utwory, z którymi zwykle chciałbym mieć obecnie jak najmniej wspólnego. I co się zdarzyło?

Pewnego dnia dzwoni listonosz i wręcza mi bodajże 400 PLN. Było lato 1997. Całkiem pokaźna kwota. Następnego dnia wyjąłem ze skrzynki na listy almanach pokonkursowy. Siedlce, konkurs LIMES. Dwudziesta edycja. Jak się okazało – trzecie miejsce w kategorii proza za opowiadanie.

Była to moja pierwsza nagroda w ogólnopolskim konkursie – i ostatnia do roku 2008, kiedy pozbierałem się do kupy i znowu zacząłem pisać przykładając się do tego. Zrobiło mi się więc dziś miło, że po siedemnastu latach w tym samym konkursie (gratulacje dla organizatorów za całkiem solidną już tradycję) dostaję znów nagrodę – i znów za prozę. Ładna klamra. Jak pisałem – sentymentalna.

Tak naprawdę mniej więcej około roku 1995 przestałem pisać cokolwiek, co mogło napawać optymizmem. Utwór, który wówczas wygrał, też schowałem głęboko do szuflady. Pomimo pewnych niezłych fragmentów (widzę z perspektywy 20 lat odkąd go napisałem), w całości jest nie do czytania. Zwłaszcza teraz, w roku 2014. Mówiłem to wiele razy – w Gdańsku nie było wtedy podłoża dla rozwoju młodych poetów, to załatwiło nie tylko mnie, ale całe pokolenie na tym gruncie. Wysyłałem na konkurs LIMES jeszcze przez dwa lata, bez skutku. Teraz mnie to zresztą nie dziwi.

Przeglądanie tych almanachów daje jednak sporo przyjemności. Pojęcia bowiem nie miałem wówczas jak działa rynek konkursów i jak długo utrzyma swoją aktualność. A wgląd jest niezły i interesujący, organizatorzy publikowali bowiem nazwiska wszystkich biorących udział. Przeglądam je – i co widzę? Ludzi, o których zwykle – wówczas – nie miałem pojęcia.

Rok 1997, kiedy dostałem ową ważną dla mnie nagrodę – wśród nagrodzonych jest też Jarosław Jakubowski. Wśród biorących udział i nienagrodzonych m.in. Jerzy Fryckowski, Tadeusz Zawadowski (ci dwaj to rekordziści polskich konkursów), Wojciech Boros. Większości nie znam. Kim są? Kim byli? Łącznie 60 osób. Czy piszą dalej?

Rok 1999 – nic nie dostałem. A startowali m.in. Tadeusz Zawadowski, Tadeusz Dąbrowski (godło „Pan Tadeusz”), Joanna Pucis, Dorota Ryst (dwa lata wcześniej nominowana do Bierezina), Roman Brombosz (podejrzewam, że chodzi o Bromboszcza), Piotr Macierzyński (a jakże! pięć zestawów pod różnymi godłami), Wojciech Boros. Wszyscy, podobnie jak ja, bez nagród.

Rok 2000. Nagrodzeni to m.in. Marek Kośmider (nieżyjący już), Roman Honet (tak), Jerzy Fryckowski. Z pozostałych, bez nagród m.in. – David Jung (z Gniezna, pewnie David to Dawid), Piotr Macierzyński (tym razem jeden zestaw), Tadeusz Stirmer (zmarł w tym samym roku, co wspomniany – także Poznaniak – Kośmider), Krystyna Stołecka, Tadeusz Zawadowski. Oraz ja.

Odtąd dałem sobie spokój. Nowych utworów prawie nie pisałem, a jeśli już – sam nie mogłem na nie patrzeć.

Konkurs LIMES ma obecnie słabą promocję. Nagrody finansowe – też niewysokie. Może to kryzys, a byłoby szkoda imprezy o takiej tradycji. Moim zdaniem powinno się wzmocnić promocję, finanse, skład jury. Za trzy lata jubileusz. Życzę temu konkursowi wszystkiego jak najlepszego, a przede wszystkim – skoku z prowincji w hiperprzestrzeń. Postarajcie się, Panie i Panowie. Jest o co powalczyć. I dziękuję za całkiem miłą, sentymentalną chwilę.