Miasto 44, reż. Jan Komasa, 2014

Z przeminięciem epoki filmów – „gigantów” z tysiącami statystów, strojów i rekwizytów skończyło się także na dłuższy czas polskie kino historyczne dużego formatu. Lata 90. z różnych powodów nie sprzyjały ekranizacjom epickich fragmentów dziejów i wielkiej literatury. Od niedawna jednak coraz wyraźniej widać potrzebę zarówno widzów, jak i producentów, zmierzenia się we współczesny sposób z tym obszarem. O nowej ekranizacji Krzyżaków wciąż się dyskutuje. Z dość marnym skutkiem nakręcono kolejne filmy o Hansie Klossie i historycznej obronie Westerplatte. Nieco lepsze, choć nadal dalekie od ideału były obrazy poświęcone nietkniętym wcześniej tematom: Bitwie Warszawskiej i Zbrodni Katyńskiej. Z przerażającym efektem zrealizowano międzynarodową produkcję o Bitwie pod Wiedniem. W tej sytuacji było niemal oczywiste, że prędzej czy później nakręcony zostanie także film o Powstaniu Warszawskim. Obserwując wspomnianą falę prób mierzenia się z legendami – historycznymi i filmowymi – można się było po nim spodziewać wszystkiego, jeśli chodzi o jakość. Tak samo prawdopodobne było pojawienie się arcydzieła, jak i gniota.

Zaznaczę na wstępie, że pisałem i starałem się oglądać, bez patriotycznego zaplecza, jakichś supozycji deformujących obraz. Obejrzałem film, który chcę ocenić jako film, a nie jako pokarm dla narodowo-sentymentalnych uniesień. To oczywiście nie jest do końca wykonalne, co da się zauważyć w tej recenzji, ale starałem się tak dalece, jak tylko umiałem.

Produkcja była długa, kosztowna i ambitna. Efekt – dyskusyjny. Zaczynając od zalet: dobrze, że film w ogóle powstał. Był oczekiwany i potrzebny. Rekwizyty i scenografie dobrane są doskonale. Efekty specjalne górują zdecydowanie nad większością użytych w innych polskich produkcjach z ostatnich kilku lat. Scenariusz jest nieźle przemyślany, mieści zarówno odpowiednią dawkę historii, jak i komercyjnych chwytów mających wpłynąć na dramaturgię i – jak by nie było – oglądalność filmu – w teorii, bo o praktyce – poniżej. Aktorzy, co także nie jest regułą, wypadają naturalnie i przekonująco. Postacie są wiarygodne i konsekwentnie prowadzone. Poprawność polityczna nie odcisnęła się w żaden sposób na scenariuszu.

Mimo wszystko ważniejszym wydaje się wniosek, że zmarnowano okazję na zrobienie jeszcze lepszego filmu. Po pierwsze dlatego, że reżyser popełnił kilka rażących błędów. Po drugie – nie wyzyskał wszystkich możliwości.

Zacznę od najgorszego – kicz. Piosenka Nie płacz kiedy odjadę nie jest dobrym pomysłem, zwłaszcza jako otwarcie. Powstała po wojnie, ciągnie za sobą zupełnie inne skojarzenia, jej nastrojowość nie potęguje dramatu historii, którą wprowadza. Jeszcze bardziej nie na miejscu wydaje się wykorzystanie utworu Czesława Niemena. Bohater uciekający pod ostrzałem z cmentarza, w zwolnionym tempie, między gęsto przelatującymi pociskami przy piosence Dziwny jest ten świat – groteskowe. Ponury, niezamierzony żart, kiepski dowcip. Jeszcze większą wpadką jest scena, w której On i Ona zaczynają się nagle całować w samym centrum ostrzału, a kule zataczają wokół nich spirale i korkociągi. Grafomania w najczystszej postaci, notka z różowego pamiętnika egzaltowanej trzynastolatki, słusznie krytykowana, nie w porządku wobec widza. Wpadek jest więcej (np. naiwnie stylizująca horror scena klaustrofobii w kanałach), ale żadna nie jest tak rażąca, jak wspomniane dwie.

Zmieścić w jednym filmie historię dwumiesięcznej bitwy jest trudno. Wajda zdecydował się pół wieku temu na jeden epizod (Kanał), zrobił to jednak w sposób uniwersalny, pokazał znacznie więcej i w tym tkwi mistrzostwo jego filmu. Komasa ciągnie swoich bohaterów przez niemal wszystkie ważniejsze epizody Powstania, chcąc prawdopodobnie pokazać je całe. Nie udaje się. Przede wszystkim w filmie… prawie w ogóle nie ma powstania. Widzimy bohaterów, którzy są ranni, ale nie widzimy walk, w których odnieśli rany. Widzimy ludzi złamanych psychicznie, ale nie widzimy sytuacji, które ich złamały. Jedna znakomita scena zdobywania kamienicy, jedna – zepsuta, choć dobrze zaczęta – na cmentarzu to niemal całe Powstanie Warszawskie. Kilka innych wyjątków nie zmienia wydźwięku, bo reszta akcji to zaplecze, szpitale, cywile, kanały, płacz, strach, ruiny, ewakuacje, trupy – można się chwilami zastanowić, kto ich wszystkich tak „urządził”. Nie dowiadujemy się niczego o przebiegu powstańczych walk – ani o sukcesach (bardzo ważnych, zwłaszcza na początku bitwy), ani o klęskach. Klęska jest zresztą pokazana z takim zaangażowaniem, że przerasta chyba realia. Realia były makabryczne, jednak reżyser wyśrubował zawartość klęski w klęsce do przesady. Inny przykład – miasto pokazywane jest najpierw jako zespoły pięknych i dobrze utrzymanych budynków, kilka chwil później jest sterta ruin. Poza bombardowaniem szpitala nie ma żadnych momentów przejścia, burzenia, zawalania się. Bohaterowie teleportowali się być może z Warszawy dobrze zachowanej, do Warszawy zburzonej, żaden inny element narracji nie wyjaśnia tego gwałtownego przepoczwarzenia „Paryża Północy” w „miasto ruin”. Autor widocznie wybierał najpotworniejsze wątki i wydarzenia, najbardziej wyraziste przykłady porażek. Dlaczego? O tym kilka zdań dalej.

Ten zarzut wiąże się z kolejnym – brak poczucia czasu. Scenariusz jest realizowany w taki sposób, jakby Powstanie trwało 3-5 dni. W ogóle nie odczuwa się dwumiesięcznej walki i tego, jak odbijała się na psychice Polaków. To odbiera znaczną (jeśli nie zasadniczą) część dramaturgii. Nie ma żadnego „przygotowania” do załamanego morale, złamania nadziei, rozpaczliwych ucieczek kanałami, utraty kolejnych dzielnic i stanu osobowego AK.

Pozostaje jeszcze jedno wrażenie – komercjalizowania. Efekciarstwo, triki z gatunku „ja też umiem tak jak w Matrixie”, grubo szyte próby czerpania ogranych chwytów z horrorów – te i wiele innych elementów kierowane są być może do „inżynierów Mamoniów”, którzy lubią tylko te filmy, które już znają. Tanie (choć wysokobudżetowe) chwyty pozbawiają film znacznej części tragizmu, krwawe sceny zamiast autentycznie poruszać – sprowadzają się (co prawda nie zawsze) do epatowania brutalnością klasy B. Chwilami odnosiłem wrażenie – choć nie potrafię tego oczywiście dowieść – że chodziło o nakręcenie zwykłego horroru na wątkach Powstania Warszawskiego. Schemat jest do bólu ograny. Grupa bohaterów w „opuszczonym domu na odludziu”, dziwnym hotelu czy innym podobnym miejscu jest atakowana przez niepojęte siły o demonicznym charakterze i pomimo rozpaczliwych prób ratunku, po kolei giną. Owym „opuszczonym domem na odludziu” jest historyczna Warszawa, cała reszta tego opisu mogłaby być najkrótszym streszczeniem omawianego filmu, pomimo że ordynaryzuje go – a może właśnie oddaje istotę.

Szkoda, jak wspomniałem, zmarnowanej szansy na świetny film. Mamy zaledwie średni, a przy obrazie tak ważnym – średnio to za mało. Historie tak wymagające wydają się jeszcze przerastać możliwości naszego kina po roku 1990. Nawet Wajda poradził sobie dużo lepiej z Wałęsą niż z Katyniem i trudno nie przypuszczać, że waga tematu zdecydowała o ostatecznym efekcie. Miasto 44 warto zobaczyć, jest to i tak największe osiągnięcie wspomnianej wcześniej fali powrotów do wielkich tematów w polskim kinie – inne są po prostu jeszcze słabsze. Pozwala jednak wierzyć, że może doczekamy się w końcu dobrego filmu o dywizjonie 303 lub nowej ekranizacji Krzyżaków. Szanse wyraźnie rosną.