Jeffology (okręgówka pozdrawia ligę mistrzów)

Jeffology to płyta z gatunku „tribute” z utworami Jeffa Becka. A dokładniej – z tym granymi przez niego, bo autorstwo jest różne. Jednak niektóre standardy, jak Goin’ Down albo Cause We’ve ended as Lovers są bardziej znane z beckowskich interpretacji niż z oryginału (odpowiednio – Don Nix i Steve Wonder).

Dla niewiedzących – nie mówi się o Becku tyle, co o Led Zeppelin i The Doors, ale jego wpływ na rozwój różnych gałęzi rocka jest ogromny, a wszystkie utwory coverowane na Jeffology to klasyka, nawet jeżeli przerobiona bez pomysłu, to warta poznania. Jeśli natomiast ktoś zna oryginały, to dla samej ciekawości też może być niezła frajda.

Co jest na płycie?

Wrzucono utwory grane przez Becka ze wszystkich okresów, od Yardbirds do Guitar Shop, czyli jakieś dwadzieścia lat. No to może z prawie wszystkich 🙂 Różnorodność składanki jest straszliwa, to znaczy jest tak duża, że nie wiadomo jak się za nią zabrać. Klimaty i stylistyki zmieniają się tak mocno, że lepiej byłoby chyba każdego utworu słuchać oddzielnie, z przerwami, inaczej dostaje się kociokwiku.

Paru gości z tej płyty nie znałem i pewnie zapomnę o nich szybko. Amir Derakh – gwiazdor, jak się okazuje, trzeciego planu kopiujący różne brzmienia z wcześniejszych dekad jakoś nie zostaje mi w trzewiach, choć „Goin’ Down” ładnie zaczął. Ale potem było już zwyczajnie. Paul Gilbert zagrał wierną stylizację, zero szybkich zagrywek (musiał się strasznie męczyć, ani jednej popisówy). Stevie Salas, to gość, który grał wszędzie i ze wszystkimi, ale nic więcej o nim nie wiem, chyba w ogóle pierwsze słyszę. Poszło mu poprawnie, a nawet więcej. Jego kawałek był jednym z ciekawiej zrobionych, pomijając nieudolne naśladownictwo wokalu Roda Stewarda. Nie wiem, kto tam śpiewa. W ogóle w przeciwieństwie gitarzystów, przypisanych w opisie do konkretnych utworów, wokaliści mają tylko podane nazwiska, innych informacji nie znalazłem. No, chyba że wokalista jest jednocześnie gitarzystą.

Kolejny udany strzał – Wadden DeMartini. Więcej wiedziałem o Ratt (i nie przepadam), w którym grał niż o samym muzyku, ale cover z beckowskiego Rough and Ready brzmi lepiej niż oryginał i po prostu inaczej. Ktoś miał pomysł jak to ugryźć, czas posłużył utworowi. Obronił się jako kompozycja, a DeMartini jako jej interpretator. Trochę gorzej wypada kolejny pudel-metalowiec, George Lynch, bo i kawałek sobie wziął niewdzięczny – People get Ready. Trudno tu zostawić jakiś swój ślad. Phil Collen, gitarzysta Def Leppard zrobił wierną kopię utworu Cause We’ve ended as Lovers. Co o tyle jest absurdem, że jest to kompozycja Wondera, którą Beck bardzo pomysłowo zaaranożował i zagrał, a Collen po prostu coveruje covera naśladując to przetworzenie i nic nie wnosząc. Przy czym utwór jest jedną z wizytówek Becka i kopiowanie go prawie nuta w nutę ma na celu nie bardzo wiadomo co. Brzmi tak, jakby go skopiować i wkleić z oryginalnego wykonania Becka, jeno ciut słabiej. Drugi Def Leppardowiec (Vivian Campbell) nie poradził sobie lepiej, też kalkuje. Po co mi to, skoro mam takie samo, tylko lepsze na Wired, w oryginale. Dalej – kolejny pudel-metalowiec, Mick Mars. No nie wiem. Nie chwyta mnie to. Może sam utwór zbladł z upływem czasu. Steve Lukather znalazł sobie chyba jedyne reggae, jakie Beck zagrał w życiu i spróbował zagrać tak samo. I jak zwykle nie dał rady.

Ciekawą postacią jest Walter Trout, obracał się w dobrym towarzystwie. Jego interpretacja znakomitego Blues Deluxe (też wielki klasyk, zabierał się do niego m.in. Bonamassa) jest całkiem do rzeczy, sama gra też. Wokalista jakoś wytrzymał, trochę zmanierowany, ale ujdzie, zresztą wokalistą chyba jest ten sam facet, który jest gitarzystą, więc tym lepiej się nawzajem wyczuwali 😉 Ciekawie za to podszedł do swojego zadania Bruce Bouillet, gitarzysta drugiego planu, metalowiec, bardzo sprawny. Wyróżnił się niezłą solówką i przemyślanym początkiem utworu. Reszta bez odlotu. Najciekawszą chyba przeszłość ma Jake E. Lee i chyba najlepiej rozwiązał zamaszysty finał składanki (a jest to też finał Beck-Oli, drugiego albumu Becka) – Rice Pudding. Sam utwór jest na tyle dobry, że jak by go nie grać, to zadziała. Jest sporo niespodzianek aranżacyjnych, nawet wstawki z innych utworów, gość po prostu rzetelnie podszedł do zadania i nie przynudza kalkowaniem. Tu się coś dzieje, jest pomysłowo. Dobrze, że na koniec w sumie nieudanej płyty wrzucono pozytywny akcent.

Największy pożytek z tego wydawnictwa to przypomnienie niektórym (a innym uświadomienie) postaci Jeffa Becka, który wielkim muzykiem był i jest. Zbyt to jednak erudycyjne, podręcznikowe, zamiast muzyki dostajemy książkę od historii rocka. Do jednorazowego przesłuchania, no może parę razy. Chyba nic więcej.

To tyle stricte o płycie, a tak na marginesie całości – ciekawią mnie ogólnie albumy tribute. Zwykle widać dwa podejścia: twórcze przetworzenie i wierna kopia. To drugie jest gorzej niż bzdurne. Udawanie Roda Stewarda jeszcze ujdzie (z trudem), ale udawanie Jeffa Becka to jakaś pomyłka. Wielu próbowało, nie tylko na tym albumie. Ostatnio w Polsce nawet Skawiński (LINK). W sumie wiadomo, jak on robi te swoje triki, nie jest technikiem – wymiataczem. I co z tego. Wystarczy przypomnieć taką jedną popisową płytę „No Substitutions” Larrego Carltona i Stevea Lukathera, gdzie obaj koniecznie chcą w kawałku Becka zagrać jak Beck. I obaj są uważani za świetnych gitarzystów. I obaj wymiękają, zwłaszcza Lukather, który właśnie w tym kawałku mnie do siebie zraził i potwierdza to za każdym razem, kiedy dokładniej słucham jego gry. On powinien grać jakieś transkrypcje Beethovena, ale nie blues-rock. Beck jest niepodrabialny, jeśli już go grać to po swojemu albo wcale. I jeszcze jedno. Z dziesięciu gitarzystów trzech grało w Whitesnake lub się jakoś otarło. To jest jednak fabryka…

Usłyszeć warto. Choćby dla paru kawałków, które jak wspomniałem, są pozytywnym kontrastem. Ale nic więcej. Polecam oryginał, czyli Jeffa Becka. Kopiować można sobie samemu, jak ktoś ma gitarę i trochę czasu. I pewnie z tym samym efektem, co na Jeffology.

Poniżej dwa oryginały i dwa covery. Proszę wziąć pod uwagę jakość sprzętu w studiach nagraniowych przy porównywaniu – dziś i 40-50 lat temu oraz różnice w technice wykonawczej na przestrzeni tego czasu. Moim zdaniem mimo wszystko oryginał wciąż wygrywa.

2 myśli na “Jeffology (okręgówka pozdrawia ligę mistrzów)”

  1. Jake E. Lee to jeden z najbardziej niedocenionych gitarzystów rocka. Badlands pan kojarzy, panie Sławku?

    1. tak, kojarzę, faktycznie zapomniani i niesłusznie. fajna kapela. natomiast, czy Lee jest niedoceniony, nie wiem, nie wsłuchiwałem się w jego grę na tyle, żeby mieć wyrobione zdanie. ale posłucham, już namierzam.
      pozdrawiam

Komentarze zostały wyłączone.