Ostatnio dochodzę do wniosku, że jestem mało zsocjalizowanym drapieżnikiem. Egzemplarzem z innej cywilizacji.
Usiadłem tak sobie, siedzę, myślę. Właśnie wróciłem ze sklepu z pomidorem i zgrzewką jajek. No kto normalny robi takie zakupy? U mnie w sklepie nikt. Sąsiedzi są kulturalni. Raczej się nie gapią, tylko czasem tak jakoś wyłapię malujące się na twarzach – zachwyt? przerażenie? olśnienie?
Wychodzę sobie do sklepu za rogiem – mam jakieś 200 metrów, to sobie biegnę. Bo lubię. Zastanowiłem się przez chwilę ilu ludzi (odkąd mieszkam w tym bloku, 4 lata) widziałem biegnących do sklepu. Tak sobie, nie z pośpiechu, a dlatego, że im to dobrze robi. Mało tego, wracam także biegiem, takim radosnym kłusem. Z pomidorem i zgrzewką jajek. Czasem z butelką wina albo wiśniówki.
Pracuję w domu, toteż słucham sobie muzyki. Kłopot nie tylko w tym, że gram sobie na gitarze razem z płytą. Ale też śpiewam. Radośnie. Może nie mam głosu jak Freddie, ale do tenorowego A wyciągam. Przy C zaczynam skrzeczeć i jodłować, ale co tam. (Freddie wyciągał altowe E, a falsetem prawie cały sopran). Ale nie o tym chciałem. Bo w tym bloku nikt inny nie usiłuje śpiewać razem z Freddim. I z nikim innym też.
O mojej fryzurze już nie wspomnę.
To chyba o takich jak ja, normalni ludzie mówią „pojebany”?
wszyscy, którzy nie zachowują się jak roboty japońskiej produkcji wydają się reszcie robotom nienormalni, zawsze tak było, tylko epitety, określające ich się zmieniają w miarę rozwoju czyt. upadku języka.