Gov’t Mule, kojarzy mi się z coraz rzadszym u mnie szokiem po usłyszeniu nowego zespołu i z dobrym towarzystwem (tu akurat częstotliwość rośnie). Nasłuchaliśmy się tego wspólnie z Michałem, o którym czasem piszę i z jeszcze jednym M. Takich trzech jak my… – ale to przeszłość już. Historia zaczęła się w każdym razie w pewnym gdańskim sklepie z płytami (nazwijmy go Q), gdzie spędzaliśmy sporo czasu dyskutując ze sprzedawcą i grzebiąc w płytach. Od czasu do czasu udawało się coś „załatwić”, bo to pasjonat był i maniak.
Był to taki moment, kiedy dopadało mnie zwątpienie. Michała podobnie, obaj przestawaliśmy z wolna wierzyć w rock. Michała uratował wtedy Rush, który mu przyniosłem, a mnie opisany wcześniej zestaw pięciu tajemniczych płyt oraz jedna z wizyt właśnie w sklepie Q. Nie zapomnę tego wrażenia, kiedy po wejściu zamiast grzebać w płytach zacząłem coś tam machinalnie przebierać, stojąc jednocześnie z rozwartą gębą i słuchając tego, co snuło się z głośników. Ależ to było granie! Co za głos! Jakie gitary! Stałem tak dziewiczo oniemiały i przejęty. Brzmiało jak w najlepszych latach 70., ale nie do końca. Bardziej współcześnie i przede wszystkim nie przypominało mi konkretnie niczego. Jak ja mogłem przegapić taką kapelę? Jak świat mógł przegapić, czemu oni nie są klasykami razem z Zeppelinami albo Free? No to okazało się, że zespół powstał całkiem niedawno.
A dokładniej w 1994 i już dwa lata później wyszła pierwsza ich koncertówka, właśnie jej słuchałem w sklepie Q – Live in Roseland Ballroom. Żadne jednak szczeniaki, gitarzysta – Warren Haynes grał wcześniej w Allman Brothers, basista – Allen Woody – również. Jak sami gdzieś tam przyznali – Allman Brothers to wielka firma, która nie ma ciśnienia na granie, wystarczy im jeden album na parę lat, tam nikomu do niczego się już nie śpieszy. A im się śpieszyło. Rzeczywiście, ilość nagranego materiału (albumy studyjne i koncerty) w pierwszych latach jest ogromna. Samych coverów jest kilkadziesiąt. Najbardziej mnie zdziwiło, że ktoś jeszcze gra coś takiego. Materia tej muzyki bardzo silnie osadzona w hard rocku, z wpływami bluesa, country, jazzu, oczyszczona z pozamuzycznych dziwolągów, zagrana bezbłędnie, z ujmującą prostotą nawet w bardziej złożonych kompozycjach. Wszystko świeże, bez śladu tandetnego naśladownictwa grup z lat 70. I każdy utwór brzmiał jak klasyk. Od pierwszego zagrania – klasyk. Ktoś mi mówił, że na początku kariery dawali po 200 koncertów rocznie, ale nie jestem pewien, czy to prawda.
Porażony faktem, że rock nie umarł, spytałem smętnym głosem ile kosztuje ta płyta. Sprzedawca rzucił cenę równą czterem innym płytom, bo sprowadzali to wtedy prywatnymi kanałami z USA. Stwierdziłem, że po prostu postoję sobie tak długo jak się da i posłucham, bo na więcej mnie nie stać. Po 15 minutach płyta się skończyła, byłem zmęczony, szczęśliwy i zawiedziony, że nie mogę jej zabrać ze sobą. Wtedy sprzedawca ze sklepu Q zaczął grzebać w jakiejś szufladzie, wyciągnął z niej czarne, płaskie pudełko na CD i spytał: „chce pan pirata? Jeden facet zamówił miesiąc temu i nie odebrał”. Chciałem.
Wciąż porażony faktem, że rock nie umarł zaniosłem płytę Michałowi, któremu zanosiłem wszystko, co mnie chwytało. Po czym kontakt nam się urwał z jakichś tam powodów na miesiąc. Michał miał zwyczaj słabo się orientować w swoim mieszkaniu. Otaczały go stosy płyt analogowych, kompaktowych, do tego sprzęt komputerowy, który wiecznie naprawiał (jak Sokoła Millennium). Kiedy w końcu dotarłem do niego po dłuższej przerwie, siedzieli z M. pijąc jakąś whisky i usiłowali bodajże wymienić kartę graficzną. W pewnym momencie Michał zaczął grzebać w płytach i z radosnym okrzykiem oznajmił, że znalazł w swoich zbiorach coś zupełnie niesamowitego. I z dumą prezentuje nam Gov’t Mule, które przyniosłem mu miesiąc wcześniej. Zacząłem przekrzykiwać muzykę, że „ależ to jest moja płyta, którą ci przyniosłem miesiąc temu do przesłuchania!”. Na co jeszcze bardziej zdziwiony M. odwrzasnął „nie! To jest moja płyta, którą spiratowali mi dwa miesiące temu w sklepie Q i zapomniałem odebrać”.
Oryginał pirata (oryginał pirata…), nazwijmy go „egzemplarzem Q” pozostał u mnie, a o Gov’t Mule na pewno napiszę jeszcze sporo. Link. Albo dwa:
nooo, Gov’t Mule i nie ma pytań i wątpliwości – rock nie umarł!
Serdeczności!
p.