Przenoszę się ze starego na nowy komputer. Trochę plików przesuwam przez dyski zewnętrzne, trochę przez pendrive, większość po prostu wyrzucam. Na twardym dysku miałem kilkaset płyt. Wychodzi mi niezły rachunek sumienia. Sporą część po prostu usuwam. Przy niektórych się waham. Niby nie słuchałem od dawna, ale żal wywalać. Przy kilku waham się od paru tygodni. Jeden z katalogów zatrzymał mnie właśnie na wyjątkowo długo. Chodzi o Second Winter Johna Wintera. Przesłuchałem po raz pierwszy od bodaj dwóch lat. Kawał znakomitej muzyki, ale czuję, że wrócę do niej najwcześniej znów za dwa – trzy lata. W końcu przeważył pragmatyzm. Usunąłem.
Tego samego dnia znajduję na facebooku informację. Wojciech Fułek wkleił wiadomość, że Johnny Winter nie żyje. Okazało się, że zmarł mniej więcej w tym samym czasie, kiedy naciskałem „delete”.
Nie jest to żart i nie jest to wiara w jakieś dziwne fatum. Po prostu dziwaczny zbieg okoliczności. Był czas, kiedy Winter zdawał mi się być najlepszym gitarzystą na świecie. Pamiętam audycję w Trójce poświęconą mu. Jeśli mnie pamięć nie myli, prowadził ją Jan Chojnacki. Były wczesne lata 90., a nagrania pochodziły z późnych 60. Jednak zszokowała mnie technika gry, niezwykła płynność i błyskotliwość. Pamiętam też, że wspomniano o dwóch standardach bluesowych nagranych przez Wintera w niewielkim odstępie czasu. Jeden to I Love Everybody, drugi – I Hate Everybody. Uznałem, że mam tak samo.
Zebrałem potem wszystkie jego płyty, jakie wpadły mi w ręce. Najczęściej były to kopie przegrywane na kasety magnetofonowe. Grał wciąż mniej więcej tak samo, czasem trochę lepiej, czasem trochę nudnawo. Na późniejszych albumach, jak Guitar Slinger czy Third Degree miewał świetne momenty i do samego końca został sobą – amerykańskim wieśniakiem z gitarą. Niewiele się o nim mówi, ale połowa znanych gitarzystów rockowych przechodziła w jakimś tam czasie przez „szkołę Wintera”, łączącego w sobie niezbędną dla bluesa „murzyńskość” i konieczną dla rocka kowbojską żywiołowość. Obok Petera Greena, SRV, Rory Gallaghera i Jeffa Becka to jedna najlepszych gitar białego bluesa. Tacy jak Joe Bonamassa czy Johnny Lang – to już jednak nie to. Za czysto, zbyt błyszcząco.
Był autentycznym prymitywistą. Wirtuozem – naturszczykiem, muzykiem archetypicznym. Grał tak, jakby nigdy się tego nie uczył. Z kilku prostych zagrywek – wytrychów stworzył wielką dyskografię z dziesiątkami interpretacji klasycznych bluesów. Jego gra eksponowała po pierwsze bluesa, nigdy nie wysuwała się na pierwszy plan. Słuchając Claptona łatwo pomyśleć – jak on ładnie gra. Słuchając Wintera myślałem zawsze – ale fajny kawałek! To jest ta różnica.
Jeszcze raz na pożegnanie. Tu jest mój starszy artykuł o Winterze (LINK)
A tu sam wielki Teksańczyk. Dziękuję Panu w imieniu swoim i wszystkich innych.
Winter był kapitalny. Miał frazę pełną dynamiki, żywiołową, bogatą (może nawet przeładowaną), a przy tym głęboko osadzoną w bluesie. Bardzo lubię zwłaszcza jego wersję Be Careful With a Fool.
to z pierwszej płyty, zdaje się?
rzeczywiście, właśnie to nieumiarkowanie było u niego „czarne”.
pozdrawiam