Dość o poezji, będzie o muzyce.
Johnny Winter, wytatuowany, paskudny blondyn, którego brat, również bluesman – Edgar choruje na albinizm (John chyba nie, ale nie jestem pewien), to całkiem ciekawy typ. Władca zakulisowy, człowiek drugiego planu, ale nie z tych cwanych, co stoją za władzą. On chciałby być z przodu. Po prostu nie wyszło mu. Ale! To nie znaczy, że nie istnieje. Jeśli nie stworzył żadnego stylu, to przynajmniej umocnił istniejące, dobrnął do granic, zagrał, co było do zagrania i zagrał to dobrze. A przy tym między debiutem w ’68, a ostatnią płytą w ’04 stworzył kilka problemów.
Wczesny Winter i późny Winter gra podobnie. Jeśli nie tak samo. To właśnie jest najciekawsze – w roku 1968 można było o nim powiedzieć, że jest wirtuozem, a w 2004, że minęło tyle lat, a on nadal nie nauczył się grać na gitarze. Oczywiście oba twierdzenia są trochę naciągane, ale pokazują jak się rozwinęła muzyka i tkwi w nich ziarno prawdy.
Winter zawsze był brzydki i grał na brzydkich gitarach. I grał brzydko. Nie żeby źle. Brzydko czyli bez wygładzania, zmiękczania, kurtuazji. Grał prosto i po prostu. Jeśli mówi się o muzykach, że „rzeźbią”, to Winter „ciosał”. Amerykańska szkoła rodem z jugbandów i southern rocka, ta sama, która „ciosała” potem grunge. Proste chłopaki z miasta, wieśniaki oderwane granatem od pastwiska z krowami. Może jest to jakaś prawda, prawdziwsza i lepsza niż sprzedajny Clapton, który produkował bossa novy nazywając je bluesami w celu podrywania dziewczynek i zarabiania pieniędzy.
W połowie lat 70. Muddy Waters zaprosił (ku zaskoczeniu wielu) tego bardzo białego gitarzystę do swojej kapeli. Zrobili razem trzy płyty, z czego „Hard Again” jest wybitna. Inne nagrania układały się Winterowi różnie, nie dorównywał finezją SRV, nie umiał się promować jak wspomniany Clapton. Kiedy usłyszałem go pierwszy raz (to był początek lat 90.), byłem pod ogromnym wrażeniem, ale wtedy jeszcze mało słyszałem. Wrażenie może i opadło, ale pozostaje faktem, że był to ważny gitarzysta, przez wiele lat uchodzący za mistrza świata techniki slide, mający wpływ i naśladowany. A poza tym pozostał sentyment. Tak czy siak, niektóre nagrania bronią się świetnie do dzisiaj, a najlepiej chyba druga zima.
Płyta „Second Winter” jest z różnych powodów szczególna. Po pierwsze była to płyta, która miała trzy strony. Winylowa płyta. Trzy strony 🙂 Dość łatwo zgadnąć na czym dowcip polegał, po prostu druga strona drugiego krążka była pusta, gładka. Znowu zabieg wyciosany prosto, po winterowsku. Tyle było materiału i jest półtorej płyty. A co.
Tytuł sugeruje, że powinien to być drugi album artysty. A jest trzeci. Mało tego, sugeruje, że pierwszy powinien się nazywać „First Winter” i tak obiegowo mawiało się masowo wśród moich znajomych na ów pierwszy album, ale tak naprawdę pierwszy nazywał się „Progressive Blues Experiment”.
Winter był u szczytu możliwości. Mimo, że w miarę regularnie robił co umiał, to taki pik można jednak wyróżnić. Dysponował techniką, o jakiej Page, czy Blackmore mogli tylko pomarzyć. Prezentuje nie gorszy falset niż Gillan na Machine Head. Gra piórkiem i palcami partie rytmiczne i solówki, jednocześnie śpiewając. Trzymał styl i pruł. Nie są to pasaże w stylu Yngwie Malmesteena, ale jest tu niepowtarzalne trzymanie frazy, płynność, ciąg, wyczucie stylu, harmonii, nieosiągalne dla innych (potencjalnie sprawniejszych) gitarzystów. Dobry był, co tu dużo gadać. Dołączam dwie próbki, nie z tej płyty, ale warto ją mieć. Bardziej warto niż inne Wintery.