Najpierw był Toto Cutugno i Zdzisława Sośnicka. Później epizod z euro i italo disco, bo tak się podrywało dziewczyny pod koniec lat 80. Jeszcze później zwaliło mi się na głowę Depeche Mode i jedna dziwna, tajemnicza kaseta magnetofonowa, którą kolega określił jako „maryjon”. Na tym etapie dopiero zacząłem słuchać muzyki we właściwym znaczeniu tych słów.
Pierwsza strona była w całości wypełniona płytą Misplaced Childhood. Na końcu zostało trochę wolnego miejsca, ktoś upchnął utwór Brother in Arms. Na drugiej stronie też był Marillion, ale nie cały. To znaczy – gdzieś w okolicach ostatniego utworu kaseta C-90 kończyła się i reszta płyty Clutching at Straws pozostawała w domysłach. W przypadku koncept-albumu było to szczególnie dotkliwe.
Owa płyta ze strony B mówiła do mnie – „wsiąknij, ale jeśli to za wcześnie, poczekam na ciebie”. Wsiąkałem powoli. Słuchanie z niedokończonej kasety już mnie brało, ale to jeszcze nie było to. Bardziej mną wstrząsnęło znajdujące się na stronie A Misplaced Childhood. Wtedy myślałem o muzyce technicznie, jej nastrojowość nie zgadzała się jeszcze do końca z wrażliwością i doświadczeniem piętnastolatka. Wstrząsem był sam pomysł robienia wielu utworów połączonych ze sobą, przełamanie konwencji zwrotkowo – refrenowej, a tego na Misplaced jest więcej niż na Clutching. Tę pierwszą wciąż bardzo lubię i cenię, ale czas zrobił swoje. Gdybym miał dziś wymienić pięć najlepszych płyt w historii rocka, byłaby w tej piątce Clutching at Straws.
Słuchałem więc tej kasety, a później musiałem ją oddać, bo była pożyczona. Przegrać nie mieliśmy na czym, „sprzęt” był trudno dostępny. Po paru latach dopiero udało mi się na osławionym pół-dzikim targowisku na Przymorzu zakupić oryginalną winylową płytę, która zacinała się w jednym miejscu („wyprostowałem” to igłą do szycia, żeby rowek nie przenosił ścieżki w inne miejsce). Słuchałem tego po nocach pisząc listy do mojej ówczesnej narzeczonej (nie było emaili, było codzienne czekanie na listonosza i ręczne pisanie dziesiątek stron w zeszytach). Matka spała, a sąsiedzi byli cisi, więc wyłączałem głośniki i słuchałem tego, co dobiegało spod igły adapteru. Chyba już nigdy później nie przeżyłem tak głęboko kontaktu z muzyką.
O czym to jest? Płyta jest przede wszystkim „klimaciarska”. Penetracja przeróżnych stanów świadomości w przeróżnych okolicznościach. Alkohol jest spoiwem muzyki i słów. Puste i pełne hotele, życie w podróży, nieustanne pijaństwo, praca twórcza, pokątne czytanie książek, przyjaźnie i konflikty, utrata nadziei, uleganie słabościom, seks który nie leczy z samotności i przesiadywanie w barach, które również nie leczy. Kilka kluczowych pytań w specyficznym momencie życia.
Słuchając wówczas nie wypiłem ani grama alkoholu. Nie piłem w ogóle do 23 roku życia. Jednak sama muzyka doprowadzała mnie do stanu upojenia pełniejszego i bardziej odrealnionego niż jakiekolwiek późniejsze picie.
Równie ważna dla wymowy płyty okazała się okładka. Wciśnięty w kąt knajpy Fish czyta jakąś książkę. Możliwe, że to książka z wierszami, bo knajpa pełna jest poetów. Narysowano także postacie, które w jakiś sposób inspirowały klimat. Na okładce z przodu znaleźli się (w tym samym barze) Robert Burns, Dylan Thomas, Truman Capote i Lenny Bruce, a z tyłu – John Lennon, James Dean i Jack Kerouac.
Fish był regularnym i wnikliwym czytelnikiem poezji. Może zresztą jest nadal. Widać to nie tylko po stylu jego tekstów. W niektórych pojawiają się wzmianki, odwołania do „niezrozumiałych szkockich poetów” („some obscure scottish poet” – Bitter Suite), parafrazy przeróżnych książek, które czytał (choćby we wspomnianym Grendel).
Niesamowite są to obrazy. Koperta na płytę jest czarna, jasnym drukiem naniesione są teksty piosenek. Fotografia drinka z parasolką. Kilka niezbędnych informacji i kilka niekoniecznych, ale pożytecznych (np. miejsca, gdzie zostały napisane teksty). Ich autor podpisał się „Fish and Derek William Dicks”. To pierwsze jest pseudonimem, to drugie – imieniem i nazwiskiem. Wnioski z tego zagrania („and”) każdy wyciągnie sobie sam. Logo z nazwą „Marillion” zmieniło nieco postać, ze stylistyki zbliżonej do pisma gotyckiego przekształciło się w rodzaj neonu wiszącego nad barem. Kosmetyczna, ale znacząca korekta. Nastrojowość tych obrazów, wizji, ich koloryt – doskonale potęgują wrażenia muzyczne. Kiedy w końcu zmaterializowałem to, co wcześniej przeczuwałem, ta muzyka zaczęła mieć po prostu wpływ na moje życie.
Poczułem, że ktoś do mnie mówi coś, co rozumiem. Wychowałem się w rodzinie i środowisku o dość purytańskich poglądach. Nie wolno było pić alkoholu, słuchać rocka. Muzyki słuchałem nocą po cichu, a książki, setki książek, czytałem też nocą, pod kołdrą z latarką, żeby nikt mnie nie przyłapał. Wiersze o knajpach zacząłem pisać zanim zacząłem bywać w knajpach. Świetlickiego (którego bardzo wysoko cenię) zacząłem czytać znacznie później i – jak sądzę – nie wywarł żadnego wpływu na to co piszę. W mojej ostatniej książce, Wiersze dla Sophie…. nie ma inspiracji „knajpą Świetlickiego”, jest za to potężny wpływ Clutching at Straws. I kilku innych źródełek nie mających żadnego związku z tzw. „o’haryzmem”. To inny temat. Ja po prostu czułem, że „spotkałem” faceta, z którym chciałbym usiąść, napić się wódki i pogadać. O tych samych smętnych smętach. Kolejne 20 lat mojego życia stale potwierdzało tę wspólnotę wrażliwości.
Od dwóch lat próbuję przetłumaczyć teksty z tej płyty. Z Misplaced Childhood uporałem się, większość tłumaczeń wisi tu na blogu. Mam nadzieję, że wkrótce ukończę także Clutching. Sprawia mi to wiele trudności, m.in. dlatego, że dawno przestałem używać języka angielskiego, po prostu nie potrzebuję go na co dzień, a narząd nieużywany zanika. Poza tym chcę to zrobić po prostu dobrze.
Trudno mi się to tłumaczy. Nie jestem tłumaczem, obijam się między kompromisami. Już sam tytuł – angielskie „clutching at straws” to frazeologizm, nieco podobny do polskiego „chwytać się brzytwy”. Ale „chwytanie się słomki” ma zupełnie inny wydźwięk, jest subtelniejsze, mniej natarczywe, za to bardziej tragiczne. Fish, używając tego gotowca słyszał trochę co innego niż my – stykając się z angielskim idiomem w polszczyźnie. Więc może wybiorę wersję „chwytając źdźbła próbujemy nie utonąć”. Chyba dramatyzm przenosi się tu dość wiernie, ale w czytaniu na głos – brzmi to fatalnie. Trudny wybór. Nie jestem tłumaczem. Możliwe, że to najlepsze, co umiem wymyślić, a prawie jestem pewien, że to najlepsze, co dotąd przetłumaczono, kiedy tłumaczono tę frazę. Na pewno lepsze niż „wciąż tonąc chwytamy się słomki”.
„Obscure”, które przetłumaczyłem powyżej dość swobodnie na „niezrozumiały”, to słowo określające także poetycką wrażliwość samego Fisha. Nie chodzi w niej bynajmniej o „hermetyczność”, raczej o specyficzną nastrojowość i dotykanie spraw wymykających się wiedzy. Fish poznaje świat pisząc, poznaje też świat napisany swoich ulubionych autorów. Chociaż nie układał muzyki, to jego wrażliwość wyraźnie udzielała się kompozytorom zespołu (głównie Rothery i Kelly). Kiedy Fisha zastąpił Hogarth, środki instrumentalne niby zostały te same na najbliższe co najmniej cztery albumy, ale owo „obscure” znikło nagle i bezpowrotnie.
Niby nie działo się w tych piosenkach nic niezwykłego. Pomijając epizody (np. Grendel), Fish nigdy nie pisał sag o celtyckich bohaterach, jak to było w Wishbone Ash. Nie uprawiał tworzenia surrealistycznych legend, jak King Crimson. Nie sięgał do mistyki w stylu Yes i spirytyzmu, który fascynował Petera Hamilla – głównego inspiratora ekspresji wokalnej Fisha. Interesowało go bardziej grzebanie we własnym dzieciństwie, problemy w związkach, przesiadywanie w knajpach, nieco rzadziej – tematy społeczne. Okazywało się za każdym razem, że są to obszary równie piękne, tajemnicze, rozległe i „obscured”, jak tolkienowskie sagi, do których zresztą nawiązuje nazwa zespołu. Umiał pisać o tych rzeczach tak, jakby pisał o anglosaskich legendach. Jednocześnie nie odrywał się od realiów, nie zatapiał w micie. Zachowywał „dotykalność”, szklanki są u niego szklankami, telewizor – telewizorem, puszka piwa – puszką piwa, taksówka – taksówką, dziwka – dziwką. Myślę, że ta umiejętność była jedną z jego cech najważniejszych, tak właśnie ocierał się o geniusz, tym właśnie inspirował resztę zespołu i choć podobno nie napisał ani jednej nuty na żadnej płycie, i tak była to „jego” muzyka.
Na żadnej innej płycie rockowej nie znalazłem patosu podanego w tak zdrowej postaci, tak przekonującego i świeżego, a jednocześnie tak dramatycznego. Patos przecież skończył się, jest kiczowaty, naiwny, przyprawia o mdłości. Ale patos na Clutching jest porywający. To jest osiągnięcie.
Suma brzmienia to rzecz nawet takich niuansów, jak głębokość, przestrzeń i czas trwania pogłosu (różne delaye, reverby, flangery, itd). Ogromną rolę odegrał z pewnością producent nagrań, Chris Kimesy. Jego głos pojawia się też w tle Incommunicado, natomiast nie występuje jako doktor Finlay w utworze Torch Song. Słowa „jeśli nie zmienisz trybu życia, nie dożyjesz trzydziestki” wypowiada John Cavanagh (jest błąd w angielskiej wikipedii).
Parę zdań o tym co przed i po. Zwykle za najlepszą płytę Marillion uważa się trzecią – Misplaced Childhood. Rzeczywiście, to wspaniała muzyka, dzieło wybitne. Jednak nie ma moim zdaniem tej dojrzałości brzmienia, dystansu, swobody co opisywana powyżej, czwarta płyta. Jej klimat jest mi również bliski, jednak Clutching – bardziej. Obu słucham bardzo rzadko, traktuję to jak święto. Co ważne – wokal i wykonanie instrumentalne, to chyba szczyt tego, co członkowie zespołu zaprezentowali w całej karierze. Chwilami sięga poziomu chłodnej abstrakcji, która jeszcze lepiej eksponuje intensywność muzyki.
Trudno mi sobie wyobrazić kolejną płytę Marillionu z Fishem, która byłaby jeszcze lepsza. Nagrali przed rozpadem kilka piosenek, które można usłyszeć na kompaktowej reedycji Clutching at Straws. Część z nich zespół zrealizował z innymi tekstami, a Fish – z inną muzyką. Są to dema, ciężko je oceniać, bo nie mają ostatecznego kształtu. Być może wyszłaby w końcu przyzwoita płyta, jednak niewiele wskazuje na to, że byłaby więcej niż dobra. Chociaż tylko gdybania.
Warto posłuchać. We’re still drowning clutching at straws.
„Penetracja przeróżnych stanów świadomości w przeróżnych okolicznościach. Alkohol jest spoiwem muzyki i słów. Puste i pełne hotele, życie w podróży, nieustanne pijaństwo, praca twórcza, pokątne czytanie książek, przyjaźnie i konflikty, utrata nadziei, uleganie słabościom, seks który nie leczy z samotności i przesiadywanie w barach, które również nie leczy.” – brzmi jak „Cały mój zgiełk” Budki
😉
Nie lubię tłumaczenie tytułów dosłownego. To Ty jesteś tłumaczem, wrzuć w to swoją wizję -> albo brzytwa albo słomka
😉
może rzeczywiście tak brzmi 🙂
walczę z tym tłumaczeniem, zobaczymy co z tego będzie
pozdrawiam