Socjopatologia rocka. O pewnym panu, który śpiewa dość byle jak ale…

Ale sławny jest i ma wzięcie. I to nie bynajmniej dlatego, że jego śpiew jest tak pięknie niedoskonały, jak Roberta Planta albo tak charakterystycznie zdeformowany, jak Roberta Smitha. Otóż ten pan zaczepił się w kapeli, która ma ten sam syndrom, co on – uśrednia. Lubimy to co średnie. Zrobiła nam się wokół muzyczna, poetycka, wizerunkowa, poglądowa IKEA. Zestawia się tyle rzeczy niepasujących, że w końcu robi się bezbarwny melanż w kolorze sraczkowatym i wszystko jakoś ujdzie. Gładko, poprawnie, dokładnie i bezstylowo. Podeprę się przykładem z dziedziny winiarstwa:

Robert Parker, wybitny specjalista, kiper i krytyk wina (prywatnie pijak i adwokat) wyraził się kiedyś o zbiorowych degustacjach, które mają na celu wyłowić najlepsze wino z jakiejś tam puli i ustalić gradację kolejnych 100, 500 czy 1000 win. Rzekł mianowicie, że im większe jury, tym mniejsza wiarygodność. Stąd takie np. Chianti Leonardo, wino tyleż smaczne, co po prostu przygnębiająco zwyczane wygrało parę plebiscytów i masowych konkursów. Pokonało prawdziwe potęgi. Nie, to nie jest tzw. czarny koń, nieznany bohater rozwalający skostniałą hierarchię twardogłowych. To po prostu zwycięstwo poprawności nad wybitnością.

Dzieje się tak, ponieważ w zbiorowości kryteria się wykluczają. Jeśli są jedne kryteria (np. w sporcie – sekunda to sekunda, kto przebiegnie 100 metrów w 10,06 przegrywa z tym, kto przebiegnie w 10,02), zwycięstwo i przegrana rządzi się jasnymi zasadami. Jednak dwóch ludzi, to już dwie różne skale odniesienia. Czterech – cztery różne. Itd. W efekcie taka komisja równo tnie takoż wady, jak i zalety. Wygrywa przeciętniak, który jest ani wybitny, ani kulawy, przede wszystkim nieszkodliwy, bezpieczny i przystępny w odbiorze, bezkonfliktowy i sympatyczny. Niezależnie, czy to wiersz, utwór muzyczny, człowiek czy wino. Przekłada się to w widoczny sposób w konkursach poetyckich na zestaw wierszy, a czasem nawet w konkursach na książkę. Ale to tylko przykład, cały czas piszę o muzyce ogólnie i o jednym muzyku konkretnie. Jeśli więc do tego dodać zmęczenie jury oceniającego setki propozycji oraz niezwykle częsty lęk przed indywidualnością (która miewa siłę destrukcyjną, patrz Roger Waters albo Fish. Ale przecież ożywiającą również), to wynik castingu staje się bardzo łatwy do przewidzenia. Otrzymujemy przeciętność z lekkim przesunięciem w górę, poprawność z drobnymi niedoskonałościami, bezkonfliktowość. W taki sposób można dobierać sobie psa rasy labrador do domu, albo kompromisowe menu na kolację biznesową.

Takie to właśnie mnie naszły wrażenia po przesłuchaniu dwóch solowych płyt pana Jamesa LaBrie, znanego z zespołu Dream Theater, do którego trafił jako „najlepszy” spośród 200 przesłuchanych kandydatów.

Można zauważyć, że LaBrie nie tylko nie daje sobie rady z partiami Geddyego Lee, który przecież wokalistą jest raczej dziwacznym niż wybitnym. Słychać też jak wtórny jest DT względem Rush, zapożyczenia są jaskrawe, a mimo to DT grający Rush brzmi lepiej niż DT we własnych kompozycjach, pomimo prawie 40 lat rozwoju rocka 🙂

4 myśli na “Socjopatologia rocka. O pewnym panu, który śpiewa dość byle jak ale…”

  1. mimo wszystko jestem jednym z nielicznych, którzy twierdzą, że Charle Dominci, wokalista Dream Theater z ich pierwszej płyty – „When Dream and Day Unite” nie ustępował w niczym Jamesowi LaBrie. był „inny”, nieco bardziej „histeryczny”, z pewnością nie był „gorszym” wokalistą. dzisiaj trochę „męcza mnie” te wszystkie grupy tzw. „progresywnego metalu”, bez zarzutu pod względem warsztatowym i melodycznym, jakże często proponujące muzykę zwyczajnie „przekombinowaną”. a Rush…no cóż, mniej więcej do płyty „Hold Your Fire” doskonały, potem już tylko odcinający kupony, ale wciąż czasem potrafiący wspiąć się na wyżyny – „Animate” z „Roll The Bones”, czy „Nobody”s Hero” z „Counterparts”.

    ps. Sławku, dzięki za tomik. to miłe…

    pg.

    1. ooo cześć 🙂
      myślę bardzo podobnie o prog metalu, dream theater dostanie ode mnie jeszcze 3-4 dość demaskatorskie artykuły 😉

      do rush się zbieram od dawna, o wielkich nie pisze się łatwo. też podzielam Twoje zdanie o zapaści w latach 80. ale wklejony cover jest z moving pictures, a więc najlepszy okres.

      p.s. animate jest też z counterparts. w ogóle lubię ten album.

      p.s.2. zauważyłem, że mnie zlinkowaliście u siebie, toteż ja Was też zlinkowałem w spisie polecanych.

  2. jasne, że z „Counterparts” :)miałem na myśli to, że płyty Rush z lat 90-tych w całości już się nie broniły, niemniej jednak wciąż można było na nich znaleźć prawdziwe perły – np. „Carve Away The Stone” z „Test For Echo”. ale, żeby oddać sprawiedliwość – i Dream Theater miał swoje wielkie momenty – „Scenes From A Memory” na przykład…i „ukrytą” na tym albumie „Through Her Eyes” 🙂

    1. no to fakt, jedyna płyta, którą cenię, ale w mojej prywatnej pierwszej lidze (nawet mocno poszerzonej) się nie mieści. za dużo rzeczy skopiowanych z kansas, a całość jest nadbudówką operation mindcrime. niestety OM jest trudna do przebicia, jak już kopiować to krok w przód a nie w miejscu.

      a propos – normalnie jestem ciekaw co powiesz jak napiszę o rush, bo mam parę artykułów już we łbie

Komentarze zostały wyłączone.