Neal Schon cz.2 (blues, który mnie pogryzł)

Pewnego dnia mój przyjaciel M., o którym czasem pisuję przy okazji i właśnie teraz jest okazja i jeszcze nie raz będzie, otóż – przyszedł do mnie do pracy, rzucił na stół pięć płyt CD marki bodajże Emtec, opisanych jedynie symbolami I, II, III, IV i V a następnie rzekł: „posłuchaj tego”. I tyle było tytułem wstępu.

Oj, zamierzchłe to czasy, dawne i legendarne niemal. Czasy, kiedy moja wiara w rock progresywny i bluesrock była nadszarpnięta i niemal straciłem wszelką nadzieję. Czasy, kiedy wiara w rocka w ogóle chwiała się rozpaczliwie u Michała, o którym też czasem robię dygresje. A do przepełnienia kufla goryczy, były to czasy, kiedy mój odtwarzacz CD przechodził poważną awarię. Może bym i go naprawił, gdyby nie (kolejny smutny fakt) równie ciężka awaria moich środków finansowych. Jednym słowem kryzys całą gębą, gębą trupią, wisielczą. Czegóż wtedy mogłem potrzebować, jeśli nie dobrej muzyki, przywracającej wiarę, nadzieję i miłość do rock and rolla. Tylko ten odtwarzacz…

Słuchałem więc u jednego znajomego, który był przeczulony na punkcie dotykania jego sprzętu. Słuchałem, kiedy nie widział (bo mieszkaliśmy po dwóch stronach korytarza i dało się wejść do niego). Już nie mówię o całej tej atmosferze, która z byle jakich rzeczy może zrobić wielką opowieść. Po prostu te płyty były tak dobre, że do ich pokochania nie była wcale potrzebna żadna skomplikowana historia, a jednak historia się dorobiła sama. Zwłaszcza jest to miłe, że jedna z tych płyt nie ma w ogóle własnej historii, prawie nie istnieje. O niej będzie dzisiaj, zacznę jednak od płyty V i II. V to niewypał. W każdej solidnej piątce jest jeden cienias. Przyjmijmy to za regułę życiową 🙂 Z kolei II to Glenn Hughes, Addiction. Walę tak wprost, bo nic więcej nie będę o niej ględził, kawał solidnego rocka, może nawet najlepsza jego płyta w dorobku. Ale to jeszcze nie to. O pozostałych trzech będzie oddzielnie, bo każda tego warta. I żeby sprawiedliwie – zacznę od I.

Otóż, żeby jeszcze bardziej namieszać okazało się, że M. też nie wie, kto to gra. Co ja się naszukałem! Mój angielski jest jaki jest, ale w końcu spisałem parę tekstów ze słuchu i po prostu wrzucałem w wyszukiwarkę Onetu (o Googlach wtedy jeszcze nikt nie słyszał) frazy z tych tekstów. Wyskoczył parę razy pewien charakterystyczny ciąg słów i uznałem, że to właściwy wynik. Tyle, że nic mi nie mówił. Wyłaziły dziwne rzeczy. Piranha Blues – no kto to słyszał o takiej płycie? Prairie Prince – jakiś perkusista, który niby grał ze wszystkimi, ale jakoś cicho o nim. Richard Martin Ross – co za głos! Ale faceta nie ma, po prostu nie istnieje. Wówczas internet wyświetlił zero wyników nie licząc tych związanych z Piranha Blues. Teraz pokazuje, że gość śpiewał w jakichś kapelach… disco. No i ten główny – Neal Schon. Przeszperałem oczywiście dostępne materiały, wyszło, że Journey i inne takie. Ale do tego momentu gość był mi obcy. Mało tego, jego dyskografia pełna jest autentycznych, nieskażonych artyzmem śmieci. A tu – taka płyta!

Słuchałem w kółko tego albumu, który nie ma historii, recenzji, słabo się sprzedał i w ogóle – można powiedzieć – nie istnieje. Co za energia! Jak tam wszystko chodzi! Dużo talerzy, soczysta gitara, gęsta, rasowa. Nie gadać, nie pisać, słuchać.

4 myśli na “Neal Schon cz.2 (blues, który mnie pogryzł)”

  1. ja w kwestii formalnej 🙂 podobno aktualnym pretendentem do tytułu „nowa twarz bluesa” jest Joe Bonamassa (który jednak sam odżegnuje się od takiego określenia).

    pozdrawiam!

    piotr

    1. to prowda. gadajom. lubisz go? bo ja chętnie słucham, chociaż raczej jest to gość na fali niż rewolucja w bluesie.

      pozdrawiam

  2. dopiero niedawno zdobyłem jego ostatnią płytę. raz słuchałem, nie mam poczucia odkrycia jakiejś rewelacji, ale coś tam mi zapadło w pamięć. posłucham kilkakrotnie, wyrobię sobie zdanie 🙂 za to moim „świeżym” odkryciem jest zespół Suede, a konkretnie płyta „Dog Man Star”, która stała bezużytecznie na półce przez kilka miesięcy, aż wreszcie włożyłem ją do odtwarzacza 🙂

    p.

    1. ostatnia jest taka sobie. szczyt formy miał na had to cry today, you & me, potem trochę już odlatuje w jakieś eksperymenty. ostatnia która mi się podoba to sloe gin. za to suede też gdzieś zagrzebałem tak głęboko, że nie mam zdania. jeśli polecasz, to odkopię.

Komentarze zostały wyłączone.