Metallica skończyła się na Smooth Cryminal

 

Wracając jeszcze do Edyty Górniak i Metalliki. Nie chcę wskakiwać do rzeki o nazwie „Metallica skończyła się na…”, zwłaszcza, że Metallica jeszcze się nie skończyła, więc trudno wyrokować, a dyskusja o „skończeniu się” doszła do autoparodii. Coś jednak jest na rzeczy.

Dla świętego spokoju poświęciłem godzinę na „czarną” Metallikę. To muzyka z komputera, w który próbują się zamienić twórcy. Na płycie są tylko dwie solówki warte uwagi – w Nothing Else Matters i w My Friend of Misery. Reszta ma tyle wspólnego z muzyką (jako sztuką) ile landszafty sprzedawane na deptakach zabytkowych miast mają wspólnego z malarstwem. Pomimo hałaśliwości całość jest miękka i lekkostrawna. Jak płatki owsiane w mleku, które ktoś zabarwił na czarno i tylko tym się różni od białego. Utrata mocy wynika nie tylko ze zwolnienia tempa, ale przede wszystkim z przeniesienia akcentu z rytmu na melodię i z wygładzenia barwy instrumentów.

Nie jest żadną nowością, że sukces szkodzi (chociaż brak sukcesu często również). Żeby nie wdawać się w pułapki filozoficzne, można ogólnie uznać, że wszystko szkodzi. Przerąbane, ale nie w tym rzecz. Metallica odniosła sukces, więc w tym wypadku zaszkodził właśnie sukces. Powstał mianowicie utwór One i zaszkodził – jest to bowiem piosenka ładna, dość łagodna (twardszy fragment jest wprowadzony po oswojeniu delikatnego zbiorowego ucha populacji z narastającym hałasem). Zespół pokazał pierwszy w swojej historii teledysk. Dostał trochę recenzji, nominacje, nagrody i inne fanty, z których gotówka była chyba najistotniejszym. …And Justice for All z pewnością byłby odebrany zupełnie inaczej bez sztandarowego singla. One to wytrych, który pociągnął za sobą „czarny” album i dalsze przekształcenia. Sześć singli jest wyraźnym sygnałem – chodzi o produkcję przebojów. To niewiele mniej niż na Bad Michaela Jacksona – dziewięć singli, ale tu chodziło o produkcję przebojów i nikt tego nie ukrywał (nota bene mimo wszystko wolę Jacksona…).

Ostatecznie udało się wyprodukować sprytny „thrashowy” kamuflaż, skutecznie ukrywający, że Metallica stała się taką trochę ABBĄ lat 90. Metal – tak, ale pod warunkiem, że nie za mocno widać jego „metalowość”, na pierwszym planie ma być ładna smętna melodia (akurat do dobrych melodii panowie mają talent), a cała moc wymagana przez gatunek, owszem, niech sobie będzie, ale tak, żeby jej nie było widać. Podobnie – niejeden jada chipsy pod warunkiem, że nie smakują jak kartofle (z których są zrobione), tylko smakują np. jak przyprawa do kurczaka (mylona ze smakiem kurczaka). Znalazł się więc sposób na to, żeby sprzedać metal, który nie będzie nikomu przeszkadzał np. emitowany jako muzak w sklepie z bibelotami.

Najbardziej jednak odstrasza mnie sterylność i bezduszność muzyki, która z definicji ma być poruszająca i dojmująca. Prawie całą twórczość Metalliki, zwłaszcza późną, można równie dobrze zagrać, co poukładać z sampli. Powtarzalność każdego dźwięku straszy monotonią i przewidywalnością. Wszystko jest zagrane „idealnie”, to znaczy gra jak zegar procesora. To muzyka „kosmiczna”, jeśli przywołać Wellsa – kończy się w kontakcie z tym, co ludzkie, a tym co ludzkie jest wirus, bakteria. Jest jak białe pieczywo – wyczyszczone i wyidealizowane, prawie bez wartości odżywczej. Mając do dyspozycji Master of Puppets można by wyodrębnić poszczególne dźwięki i z drobnymi ingerencjami zrobić z nich komputerowo identyczną z oryginałem kopię wszystkich kolejnych albumów Metalliki.

Nie widzę większego sensu w dywagacjach na temat, kiedy to skończyła się Metallica. Wolałbym raczej widzieć to tak, że zespół miał szansę, której nie wykorzystał. Wczesny thrash mógł chyba wyewoluować w kierunku, którego nikt nie wykorzystał, dopiero znacznie później zaczęto go mieszać np. z jazzem, niektóre ciekawe idee przeniknęły do grunge’u. Metallica – jeśli już uprzeć się na jakąś periodyzację – zaczęła się na Ride the Lightning, a skończła na Master of Puppets. Pierwsza płyta była naprawdę świeża i szczera, ale jednocześnie nieporadna i całkowicie niemal zależna od ówczesnych odmian metalu. Coś „zadziało się” na drugiej, pojawił się wybór i chyba zespół po prostu źle wybrał. Od trzeciej płyty dało się zauważyć, że są jeszcze sprawniejszymi menedżerami niż muzykami, choć na instrumentach grają wspaniale.

Ciekawym zjawiskiem jest powrót Metalliki do hard rocka. W ogóle wszelkie wędrówki „od tyłu” są interesujące i mają pewne cechy wspólne, o których od dawna mam ochotę napisać oddzielnie. To jedynie sygnał – ewolucja przebiegała do pewnego momentu w jedną stronę – od bluesa, przez coraz cięższe odmiany rocka do metalu i jego (także coraz cięższych) odmian. Metallica przeszła drogę odwrotną. Od metalu do hard rocka, a miejscami nawet southern czy country. Zjawisko o tyle interesujące, że większość młodych wykonawców wchodzących w muzykę sprawia obecnie bardzo podobne wrażenie. Że zaczynają od końca, bez podbudowy, mając pracę nóg boksera, uczą się tanga. Bardzo ciekawe zjawisko. Ale o tym innym razem.

 

2 myśli na “Metallica skończyła się na Smooth Cryminal”

  1. Z tych solówek to jeszcze Unforgiven. Swoją drogą – dla mnie najlepszy utwór grupy.

    1. no nie, tu się nie dołączę. solówka jeszcze nie najgorsza, choć trochę przekombinowana. ale ogólnie fajna. ale kawałek – ładny, melodyjny i przypomina trochę ‚białego misia’ coverowanego przez Big Cyc.

Komentarze zostały wyłączone.