Zmarnowane szanse polskiego heavy metalu

Niektórzy się obrażą za „zmarnowane”, bo powstały nagrania, dziś są „kultowe”, ale nawet nieźle osłuchani w polskim rocku niekiedy słysząc nazwy nie wiedzą, o co chodzi.

Nad Fatum wisiało fatum. Można by pomyśleć, że gdyby nie nagrali singla „Mania szybkości”, który ich zgodnie z tytułem napędził, chyba by nie nagrali nic. Do dziś pozostali zespołem jednej piosenki, chociaż wypuścili dwie płyty. I słusznie, bo też niewiele na tych płytach pokazali. Pierwsza (1989) to dość nierówny zestaw przeciętnych i chwilami bladych heavy metalowych piosenek. Utwór tytułowy wybija się zdecydowanie, jest lepszy niż cała reszta krążka. Druga (1993) jest podobna. Bardziej wygładzona, lepsza instrumentalnie, pojawiają się subtelne wpływy prog-metalu, ale nadal są to flaki z olejem dla kogoś, kto w metalu szuka metalu. I znowu „Mania szybkości” jest najlepszym utworem na płycie, bo nagrano ją ponownie. To chyba najlepszy dowód na to, że Fatum mogło poprzestać na jednej piosence. Dla upartych mogę kompromisowo dodać, że ze trzy inne utwory wytrzymują, np. „Demon”. Nie zachwycają, ale mogą się podobać. I żaden z tych około trzech nie jest tak dobry jak flagowy singiel.

Jednak z drugiej strony ów singiel rozbudza nadzieje w sposób niewybaczalny. Nie robi się takich rzeczy – nie pokazuje się jak dobrze można zagrać tylko po to, żeby potem… nie zagrać. To świństwo. Nawet jeśli udało im się przypadkiem, takie przypadki należy wzmacniać. Zatrudnić kogoś z jajem do pisania muzyki, może lepsza współpraca z innym producentem, cokolwiek. Trudno powiedzieć, co im nie wyszło. Ale cała płyta zrobiona z takich kawałków jak „Mania szybkości” i ewentualnie takich jak pozostałe około trzy niezłe – to byłaby rzecz wielka.

I jeszcze jedno – głos. Nikt w polskim metalu nie miał takiego głosu, a przynajmniej ja nie słyszałem drugiego podobnego. 3/4 wartości tych piosenek to robota wokalisty. Śpiewał wysoko, melodyjnie, nośnie i lekko, najbardziej przypominał mi z wybitnych zagranicznych wokalistów Steve’a Walsha. Do tego znakomita dykcja, brak fałszów, siła nawet w najwyższych tenorowych rejestrach. Żadnego męczenia, duszenia. Niestety Krzysztof Ostasiuk, bo tak nazywał się ów śpiewak, niewiele nagrywał i choć umarł przedwcześnie (2002), to przyczyną braku dokonań nie było zbyt krótkie życie. Zespół Fatum miał dość czasu, którego nie wykorzystał lub – jeśli próbował – to nie wykorzystał z kolei talentów.

EDYCJA 9.01.13 – dostałem maila, że Mania szybkości Fatum nie była singlem. Wszystko wskazuje na to, że to prawda, toteż prostuję.

Wklejam dwa kawałki i żeby już się nie znęcać – oba z tych lepszych:

 

 

 

Bodajże w roku 1990 Marek Sierocki w Teleekspressie rzucił kawałek muzyki, opatrując komentarzem (tym swoim tonem brzmiącym jak komunikaty w Koncercie Życzeń), że zaskakuje dobre wyszkolenie techniczne muzyków. Trochę mnie to zaintrygowało, bo zaczynałem właśnie wtedy powoli coś rozumieć w tym temacie. Zespół nazywał się Syndia, a piosenka – Plaża snów. Potem przez paręnaście lat szukałem nagrań Syndii i nie udawało się.

Zespół właściwie nie istniał, chociaż, jak czytam na różnych portalach, jest dość popularny za granicą. Co to znaczy „popularny”, jeśli wydał jedną płytę i nie było wznowień? Takich kapel jak Syndia, Fatum czy Turbo (które nie zmarnowało swojej szansy) na Zachodzie powstawało setki w każdym kraju. Nie mówię o poziomie prób w garażu, ale o wydaniu płyty – dwóch. Wybijał się co któryś tam. W Polsce było ich kilkanaście i co dziwne, większość jakoś tam zaistniała. Jeden z najlepszych – Syndia – przepadł. Paru muzyków pojawiło się niedługo potem w zespole Human i zrobili solidny hard rock. Pojawiają się także jako drugorzędni muzycy w różnych nagraniach, którymi nie zawsze można się pochwalić.

Stylistycznie jest to coś podobnego do pudel-metalu i gdyby pociągnąć dalej, mógłby być polski Whitesnake. Płyta jest nierówna, ale poniżej przyzwoitego średniego poziomu nie schodzi. Chwilami znacznie wyżej. Z Fatum nie ma porównania, chociaż głos słabszy, ale wytrzymuje. Cała reszta – o klasę wyżej albo i trzy klasy. I przede wszystkim – dawało to nadzieję na kolejny, jeszcze lepszy album, już bez słabszych punktów. Nie było tego albumu i raczej nie będzie. Ten rodzaj metalu stał się obciachowy, zupełnie niesłusznie zresztą, bardziej obciachowe jest 90% tego, co teraz się gra.

Z tym wyszkoleniem technicznym Sierocki trochę przesadził, grali dobrze, ale nie wybitnie. To nie było mistrzostwo świata, to była szansa. Ale naprawdę duża szansa: