I znowu Slash wydał płytę

Slashowi zmiękła rura. I wcale nie chodzi o ten syndrom, który dopada wielu starych rockmanów, mianowicie popadanie w infantylne piosenki dla zakochanych dziewczątek. Nadal gra solidnego, mocnego hard rocka. Ale już na dzień dobry wita nas głos Mylesa Kennedyego i jest to głos funkowo – popowy. Ktoś powie – fajny miks. No fajny, tak na trzy minuty. Płyta ma 54.

Poprzedni album opisany TUTAJ jest owszem, niezły, choć trochę niespójny. Tam pojawia się też Myles Kennedy, ale tylko chwilami i jakoś to się da wytrzymać. Bo i nie ma złego głosu, ma głos po prostu słaby, bez mocy. Apocalyptic Love – bo tak się nazywa najnowsza płyta – jest bardziej spójna ze wszystkimi zaletami (wiadomo od początku do końca na co się nastawić, z biegiem czasu brzmienie potęguje się i pęcznieje, jeden kawałek popycha drugi) i wadami (monotonia i ten męczący, popiskujący wokalista). Po paru riffach na początku wiadomo już co będzie do samego końca. Jasne, tak grało wielu, ale jakoś słuchanie płyty AC/DC od początku do końca nie daje mi zwykle uczucia znużenia. U nowego Slasha – tak. Więcej, na jego ostatniej naprawdę bardzo dobrej płycie – Ain’t Life Grand też przecież jest granie prostego rocka, a jednak płynie prąd, żarówy się żarzą, piece się grzeją. Na Apocalyptic Love słychać paru facetów grających muzykę, która sama w sobie jest energetyczna (rock), ale cała energia pochodzi właśnie z gatunku, a nie spod ręki wykonawców. Im się chyba nie chce, to rockowi się chce. Stąd złudzenie, że „się dzieje”. Dla takiego wyjadacza jak Slash to stanowczo za niskie progi i chyba chłop się leni po prostu. A kwestia głosu jest najlepiej słyszalna w finałowym utworze Crazy Life, utrzymanym mocno w konwencji klasyka – Black Dog, Zeppelinów. Plant również śpiewał głosem dość „chudym” i wysokim, ale brzmi niebiańsko. Za to Crazy Life przypomina marny cover zrobiony przez amatorów bez rzetelności i solidności.

Co nie oznacza, że nie ma czego słuchać. Kennedy śpiewa jak śpiewa, ale byli gorsi od niego. Slash gra jak gra, ale to nie jest jakiś inny Slash niż zawsze, tylko ten sam. Pozostali panowie robią chyba, co szef im każe i to jak sądzę też jest jedna z przyczyn zniżki formy, acz z drugiej strony – robią to dobrze. Dobrze grają. I co tu począć Niech grają dalej. Nie każdy album musi być wstrząsem. Niektóre po prostu „się słuchają” i też jest w porządku. Posłuchać warto. Nie odrzuca, co najwyżej trochę rozczaruje.