Druga płyta Chickenfoot

Druga płyta Chickenfoot (nazwana przekornie „III”) miała być jeszcze bardziej czadowa od pierwszej, ale nie jest. Zaczyna się w sumie dość przyzwoicie, Satriani gra jak nie on, naprawdę powiało starym dobrym szarpaniem drutów, chociaż jakby trochę bez przekonania. Ale potem jest to, czego najbardziej nie lubię. Najgorszy schemat płyty, jaki wymyślono i niestety często uprawiany. Po solidnym pierwszym utworze, drugi spuszcza z tonu, robi się nieco mdło, tralala, i kiedy już cały klimat wisi na włosku, słuchacz zostaje dobity jakąś ckliwą balladą, czyli utworem trzecim. Nie można tak robić – zaczynać płyty ostro, a im dalej tym słabiej i tym gorzej. Po tym rozczarowaniu nawet kolejne, bardzo solidne utwory nie były w stanie mnie pocieszyć. Zwłaszcza, że 4 i 5 są w porządku, ale 6 to znowu balladka kilku zmęczonych, starszych panów, którzy na rock and rollu zjedli zęby (więc ich już nie mają). Takich naprawdę, stuprocentowo mocnych punktów jest na płycie za mało, żeby mnie przekonała i uważam ją za słabszą od poprzedniej. Nie wiem, czy warto było nagrywać cały album dla – wymienię konkretnie skoro już tak zacząłem – 4, 7, 8 i 9. To nieco ponad 1/3, niewiele. Już pierwsza płyta nie była genialna, ale jest i tak lepsza od drugiej.

Na 4-5 przesłuchań z niejaką przyjemnością. Nic więcej.