Stawka miększa niż życie

Jeśli komuś się nie chce czytać pięciu akapitów, to w jednym zdaniu: Patryk Vega spaprał robotę. Dalszy ciąg dla tych, którzy chcą wiedzieć dokładniej.

Nie mogłem się jakoś zebrać do napisania, ale znowu mam dwojakie wrażenia. „Stawka większa niż śmierć” miała być według plakatów „powrotem legendy”, a jest czymś zupełnie innym. Jest nieźle zrobionym skrzyżowaniem „Bękartów wojny” z „Poszukiwaczami zaginionej arki” w konwencji bardzo nowoczesnej. Przypomina grafikę dobrej gry komputerowej. Nie tylko zdjęcia, kostiumy, praca kamer, ale i aktorstwo. O ile producenci gier usiłują przybliżyć ich wygląd maksymalnie do realiów, o tyle najwyraźniej producenci niektórych filmów próbują naśladować niedoskonałości gier.

Fabuła również jest z gry. Rozkład miejsc, budynków, plany po których poruszają się postacie. W końcu gra aktorska – mimika, ruchy, charakteryzacje – kwadratowe, miałkie, płaskie. Mecwaldowski zagrał poprawnie. Adamczyk udaje raz Karewicza, raz Brada Pitta i całkiem mu to wychodzi, tylko – po cholerę taka postać. Czy to naprawdę potrzebne, kręcić film, w którym główny bohater udaje Pitta i Karewicza. I to jedyne, co ma do zrobienia. Nieźle sam Karewicz wypadł, gorzej Mikulski, ale obaj – widać – zmęczeni nie tyle filmem, co po prostu życiem. Zwłaszcza Mikulski kompletnie chyba zapomniał jak się gra lub może po prostu się zestarzał. Ten sam żal za starymi wcieleniami, co przy oglądaniu wiekowego Rogera Moore’a. Kot zagrał makabrycznie. Miał udawać Mikulskiego i nawet tego nie zrobił jak należy. Źle dobrana idea postaci i źle dobrany aktor do tej złej idei. Koszmar wzorcowy.

Tak to doszedłem gdzieś w pobliże sedna. Starannie zrobiony głupi film dla publiczności utuczonej popcornem na niewiele mądrzejszych produkcjach z USA. Lub na głupszych. Może się sprzeda w Bułgarii, bo chyba nikt nie liczy, że zrobi karierę w Ameryce. Żadnych emocji (chociaż jest wojenno – szpiegowski), żadnej intrygi (chociaż fabuła skomplikowana), żadnych wzruszeń (chociaż rozbujany wątek romantyczny też tam jest). Aktorzy nie tyle grają, co zgrywają się na coś lub kogoś. Chwilami byłem pewien, że chodziło o sparodiowanie różnych innych filmów, paszkwil, że siedzę na komedii, której osią jest kpina z pierwowzorów i w końcu z siebie samej. Ale jak na kpinę było za mało wyraziście i po prostu za mało śmiesznie. Więc o co chodzi?

Najmniej wspólnego miało to wszystko ze „Stawką większą niż życie”. Można by przytoczyć parę produkcji z różnych gatunków jako wzorce, ale akurat „Stawka” by się w tym nie mieściła. Poza paroma wymęczonymi już przez dziesiątki lat cytatami (zresztą zastosowanymi jakoś tak bez polotu), nic więcej nie było wspólnego z „legendą”, do której miał nawiązywać film. A już na pewno nie poziom.

Interesujące były dwa (poboczne) wątki fabuły. Pierwszy – Kloss jest Polakiem, a nie „agentem”, „oficerem”, „bohaterem”. Polacy są polscy, nawet komuniści, wywiad działa sprawnie, źli nie są tacy źli, ostatecznie okazują się całkiem w porządku. Socjalizm – socjalizmem, ale to nie Rosja. Nareszcie nie robi się z nas debili. Niemcy są Niemcami i są źli. Rosjanie – Rosjanami, też źli i do tego głupi. Druga ciekawostka – z Klossa zrobiono esbeka. Krótko i wyraziście pokazany mechanizm, według którego wtopiono jakąś ilość ludzi. Może trochę to moralizatorskie, ale jaskrawe i daje do myślenia zwolennikom czarno – białego świata. I Żmuda – Trzebiatowska. Źle grała, ale ładna jest. To można jej wybaczyć. I to już koniec wybaczania. Najogólniej – szmira.